Problem zakatarzonych dzieci w przedszkolach wraca jak bumerang zawsze w okresie jesienno-zimowym, a więc najbardziej infekcyjnym okresie w roku. Dyskusji o tym czy puszczać dzieci z katarem do placówek przedszkolnych jest wiele, nie wiem nawet czy mam do powiedzenia coś więcej, ale dzisiaj chciałabym zabrać głos z dwóch perspektyw. Z perspektywy rodzica dziecka dla którego katar był niebezpieczny i z perspektywy rodzica, który pracował na etacie i wszelkiego rodzaju wolne czy L4 było bardzo źle postrzegane.
KATAR, PROBLEM DZIECI Z DYSPLAZJĄ.
Kiedy Jasiek miał trzylatka mieliśmy bezwzględny zakaz puszczania go do przedszkola. Tak zadecydowali lekarze. Rok miał być przełomowy, a on miał mieć większą odporność. Potem trochę żałowałam, bo i tak czy siak chorował. Często, gęsto. A chodził do przedszkola prywatnego. Czy w nim był, czy nie, za czesne płacić musieliśmy. Jako 4 latek Jaś nie dostał się do przedszkola publicznego …
Jasiek miał dysplazję oskrzelowo-płucną. Często – zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym – cierpiał na zapalenie oskrzeli (rzadziej płuc). Prawie za każdym razem jak zaczynał się u niego katar, pewniakiem było „granie w oskrzelach” (jak żartobliwie często mawiał chłopców pediatra). Nic więc dziwnego, że pierwsze miesiące w przedszkolu były ciężkie, bo dzieci przychodziły z gilami po pas i kaszlące jak gruźlik. Najbardziej hardcorowi rodzice dawali dzieciom przed przedszkolem leki przeciwgorączkowe wierząc w to, że lek będzie działał tak długo aż nie odbiorą dziecka.
Mam za sobą telefony z przedszkola, że Jasiek nagle dostał gorączkę, źle się czuję, wymiotuje. Odbieraliśmy go tak szybko jak mogliśmy. Czasem prosząc o pomoc osoby trzecie. Powrót do zdrowia trwał u Jasia od kilku dni do nawet 3 tygodni. Było to jedno wielkie, błędne koło, ponieważ organizm osłabiony chorobą, szedł w „paszcze lwa” na nowo nie mogąc się bronić. Przynajmniej na początku.
Przed przedszkolem Jaś przeszedł kurację szczepionką odpornościową. Nie wiem na ile pomogła szczepionka, na ile przedszkole, ale w pewnym momencie przestał chorować. Do tego stopnia, że obecnie wszelkiego rodzaju infekcje przechodzi bez większego problemu i bez antybiotyku i … bez sterydów na płuca. To kolejny sezon jesienno-zimowy, który przechodzimy bez leków wziewnych, które w pewnym momencie Jaś przyjmował na stałe.
Najlepszą pigułką odpornościową okazały się dla Jasia … inne dzieci. Tak. Te same, które kaszlały w jego stronę i witały się z nim wycierając smarki w rękaw.
Co do Stasia … o niego jakoś niespecjalnie się boję. Pierwszą infekcje w domu przetrwał jak miał 3 tygodnie urodzeniowe (gdyby urodził się w terminie powinien jeszcze być 2 tygodnie w brzuchu …). Jaś miał kaszel, katar i gorączkę, a za chwilę ja zawalone gardło. Byłam przerażona do granic możliwości, bo miałam noworodka, wcześniaka i to w domu w którym panowała infekcja, a na izolacje nie było szans.
Staś ma prawie 2 latka, na oczy nie widział nigdy antybiotyku. Gorączki do tej pory przeszedł dwie w życiu (w tym jedną po szczepieniu, więc nawet tego nie liczę).
Co paradoksalnie Staś złapał jelitówkę (zaraził się od taty). Nie miał gorączki, ale zwracał mi wszystko łącznie z lekami dwoma stronami i jak zapewne pamiętacie (jeżeli jesteście z nami od okołu roku), wylądowaliśmy na kroplówkach w szpitalu. Tam to samo, tyle, że z gorączką złapałam ja. A Jaś jako jedyny nic…
RODZICE, KTÓRZY POSYŁAJĄ DZIECI Z KATAREM CZASEM NIE MAJĄ WYJŚCIA.
Bardzo się cieszę, że w tym temacie jest tyle rozsądnych rodziców, którzy myślą o innych. To jest naprawdę bardzo ważne, by w takich sytuacjach nie patrzeć przez pryzmat tylko własnego dziecka i własnego komfortu. Ale w tym temacie jest dodatkowy problem. Pracodawców, pracy na etat i tego, co w tym temacie trochę się pomija, że pracujący rodzic ma czasem nóż na gardle. I wybiera między wysłaniem dziecka do przedszkola z katarem, a utratą pracy. I ja wiem, że to dziecko zaraża inne, które gorzej to przejdzie i rodzic będzie musiał iść na zwolnienie albo kombinować. Bo widzicie, to już jest problem bardziej złożony.
W swoim życiu – krótkim bo krótkim – mam jakąś tam ścieżkę zawodową. Niezbyt bogatą i nie ma się czym pochwalić, ale też nie mam żadnego wykształcenia, które mogłoby mi zapewnić super stołek w super miejscu. Kiedy Jasiek miał 3 latka zaczęłam pracować w telemarketingu. Nie będę się wdawać w szczegóły, bo będzie się to mijać z celem, ale sama z tej pracy zrezygnowałam po paru miesiącach.
W tamtym okresie Jasiem zajmowała się też moja babcia, a Jasia prababcia. Bo jeszcze wtedy miała siły. Miało to też swoje minusy, bo moja babcia nie rozumiała (i do dzisiaj nie zrozumiała) że dzieci nie karmi się samymi słodkościami, które popija się Kubusiem.
Na nianię, która w takiej sytuacji byłaby najlepszym wyjściem nie było mnie stać. Mój mąż zarabiał wtedy o połowę mniej niż obecnie, ja przy dobrych wiatrach z 8 stów miesięcznie. Jak zarabiałam 800 zł czułam się jak Krezus.
Pracowałam też na umowach o pracę, ale tygodniowych. Nie wiem czy dzisiaj jest to legalne, ale byliśmy wszyscy zatrudnieni przez agencje pracy. Płaca była minimalna krajowa, więc całkiem spoko. Przysługiwało też jakieś tam wolne po jakimś tam czasie zatrudnienia. Pracowałam na takich zasadach w tej firmie dwa razy. Raz po prostu skończyła się praca i zlecenia. Za drugim razem, osobiście zadzwonili do mnie ponownie, czy chce rozpocząć pracę raz jeszcze. No i się podjęłam. Jaś się w pewnym momencie rozchorował. Kombinowaliśmy na wszystkie sposoby i wymienialiśmy się opieką nad nim. Mąż wziąl urlop, wzięła go trochę moja mama itp. A potem ja musiałam się nim opiekować i dzisiaj nie pamiętam, czy był to jeden, czy dwa dni, ale przedstawiłam sytuacje brygadziście. I o tym fakcie firma była poinformowała trochę wcześniej i wszyscy oczywiście się na wolne zgodzili.
Jak można się spodziewać, w piątek, w ostatni dzień jakże długiego urlopu dostałam telefon. Umowy już następnej nie będzie.
Tak straciłam pracę.
Potem już na szczęście dostałam normalną, całkiem fajną pracę, na normalnej umowę o pracę, na kilka lat.
A potem zaszłam w ciążę, urodziłam, a po macierzyńskim przeszłam całkowicie na pracę zdalną. I problem zainfekowanych dzieci, wakacji, kiedy nie ma szkoły i coś z dzieckiem zrobić trzeba już mnie nie dotyczy.
I fajnie, że są rodzice w takich samych sytuacjach jak ja obecnie, którzy również mogą się dostosować. W sytuacjach gdzie można być elastycznym, zostawić dziecko z katarem i moralizować innych ukazując światu najlepszą postawę z możliwych. Bo ta postawa, owszem, jest jak najbardziej ok. Problem jest wtedy, kiedy nie masz pieniędzy na nianię, nie masz sąsiadki, która przyjdzie, ani żadnej babci, ciotki, wujka. Nie ma nikogo z kim można zostawić dziecko. A jest praca, którą trzeba wykonać. I nie można po prostu wziąć wolnego na tydzień czy dwa, bo dziecko ma katarek. I tak co miesiąc, może dwa…
PROBLEM, KTÓRY TRUDNO ROZWIĄZAĆ.
Co jakiś czas ktoś pyta jak uchronić dziecko przez zgubnym skutkiem przedszkola czy żłobka. Ktoś inny daje złote rady na zwiększenie odporności wierząc w to, że znajduje się złoty środek. Wbrew pozorom go nie ma. Można organizm dziecka wspierać (prawidłowa i zbilansowana dieta, nieprzegrzewanie dziecka etc.), ale nie ma magicznego przepisu na hiper odporność.
Wbrew temu co wielu rodziców sądzi i co sądzić chce, dziecko największą odporność nabywa właśnie po kontakcie z takimi choróbskami. Często rodzice mówią to co i ja sama doświadczyłam – po pierwszym roku w przedszkolu następuje obrót o 180 stopni. Dziecko zaczyna walczyć.
Inna sprawa, której nie należy pomijać jest kwestia pań, które opiekują się dziećmi w przedszkolach i żłobkach. One również chorują i same z katarem przychodzą do pracy. Trudno aby było inaczej.
No bo pytanie, które może się nasunąć jako puenta brzmi: Czy my, dorośli bierzemy wolne, kiedy zaczynamy łapać przeziębienie?
I czy sprawa zakatarzonych dzieci w przedszkolach jest taka czarno biała? Moim zdaniem zdecydowanie nie. Dwie różne perspektywy nauczyły mnie trochę pokory. Z jednej strony miałam ogromny żal do rodziców dzieci, które przychodziły z gilami do przedszkola (to nie były gile alergiczne, bo tych kompletnie nie biorę tu pod uwagę …), z drugiej sama wiem jak trudno pogodzić pracę z opieką nad chorym dzieckiem … Zwłaszcza jeżeli wszyscy, którzy mogliby się nim zająć sami niestety pracują …
Nie wiem jak wy, ale ja za każdym razem jak musiałam iść na jakiegokolwiek nagłe zwolnienie czułam się tak jakbym szła na jakieś wagary w szkole (wyjątkiem było L4 ciążowe). Zawsze miałam podejście takie, że posiadanie dziecka nie powinno wpływać na moją wydajność w pracy, a jednak nie raz się łapałam na tym, że owszem, ta wydajność spada. Spada wtedy, kiedy dziecko choruje, a nie ma nikogo, kto mógłby z tym dzieckiem zostać.
I wtedy po prostu zawozi się dziecko z katarem do przedszkola, żłobka …
Mój syn przechorował w przedszkolu cztery lata. Tydzień był zdrowy, tydzień chory i tak w kółko. Na szczęście przy pomocy kilku członków rodziny udawało mi się przez to wszystko przejść bez kolejnych zwolnień w pracy.
Obecnie mieszkam z synem i narzeczonym w Warszawie. Nie mamy tu nikogo z rodziny, nie mamy znajomych. I to jest jeden z powodów, dla których nie myślę o drugim dziecku. Wiem, że sami nie dalibyśmy sobie z tym rady.
Mój pierwszy syn, do póki nie poszedł do przedszkola w wieku 4 lat, to praktycznie nie chorował. A w przedszkolu się zaczęło. Początkowo syn nie był w stanie przechodzić nawet jednego pełnego tygodnia, bo ledwie do przedszkola wrócił, a za chwilę znowu był chory. Wszystko oczywiście "sprzedawał" wówczas rocznemu bratu. Od września do marca non stop obaj byli chorzy, potem jakoś ten okres ciągłych infekcji się skończył i nigdy do nas nie wrócił. Młodszy syn teraz rozpoczął przygodę z przedszkolem i narazie (odpukać) trzyma się świetnie, być może swoje odchorował wcześniej z bratem. Miałam to szczęście, że nie musiałam pracować, więc jak tylko u syna zaczynała się infekcja, zostawał ze mną w domu. Ale pewnego dnia, pani przedszkolanka uświadomiła mi, że to absurd! Sama kazała mi przyprowadzać syna z katarem do przedszkola (oczywiście o ile on sam czuje się na siłach), bo przez trzymanie go ciągle w domu i przyprowadzanie tylko w idealnym stanie, odbieram mu zbyt wiele. Co ciekawe, jak poszłam za tą radą mój syn szybciej wygrzebywał się z infekcji? Zakatarzone dzieci w przedszkolu, to wg mnie nie jest nic strasznego, ale posyłanie w takie miejsce dziecka z gorączką, czy biegunką i wymiotami, to już dla mnie znęcanie się nad maluchem, a niestety takie sytuacje też się zdarzają:(
Mój lekarz pediatra uznaje za bezwzględne przeciwwskazanie do pójścia do przedszkola gorączkę, biegunkę, wymioty, ból ucha. Katar i kaszel to tzw. przeciwwskazania względne – jeśli dziecko się z nimi nie męczy to może iść do przedszkola. Ja z resztą mając wykształcenie medyczne jestem tego samego zdania. Układ odpornościowy "uczy się" przez kontakt z patogenami i dzieci po prostu MUSZĄ swoje odchorować. Tak jak zostało to napisane w poprzednim komentarzu – przyprowadzanie dziecka do przedszkola tylko w idealnym stanie nie prowadzi do niczego dobrego. Mam 3 synów, których puszczam z katarem do przedszkola i żłobka, jeśli poza tym są w dobrej formie i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Pozdrawiam.
W końcu w tym wieku nie na próżni nazywamy ich " smarkaczami"
Każdy przez ten wiek musi przejść.
Moja pediatra mówi, że kaszel poinfekcyjny i katar to nie choroba i wręcz nakazuje prowadzać do przedszkola. Po antybiotyku można potrzymac dziecko w domu dłuzej, ale jeśli nie ma gorączki, nie rzyga, nie ma sraczki – to jest zdrowe, a katar może być alergiczny, może być zwykłym porannym oczyszczaniem śluzówki, a dzieci zarażają się nie katarem, ale paluszkami. Taką ospą czy odrą zaraża się na tygodnie przed wystąpieniem objawów.
Wszytko zależy od dziecka moja 4 latka jak ma katar od razu wymiotuje:( Nie umie "podciągać nosa" i tylko jak jej coś spłynie do gardła to od razu bleee… Więc jak ma katar musi siedzieć w domu, a ja latam za nią z pokoju do pokoju z miską:) Pediatra powiedziała, że taki typ dziecka i z wiekiem jej przejdzie…
Ja mieszkam w Szwecji. Moja córka od pol roku chodzi do przedszkola. Ma 2 latka Pierwssza infekcja od razu po 3 dniach w placówce . Tutaj jesli chodzi o przeziębienie i jego objawy to tylko gorączka jest przeciwskazaniem do pobytu w przedszkolu. Z kaszlem i katarem- a raczej gilem po pas dzieciaki chodza do przedszkola. Wiekszasc czasu spedzaja na dworze, niezależnie od pogody baa leżakuja na zewnatrz.Jesli chodzi o ewentualne siedzenie w domu podczas choroby to nie ma najmniejszego problemu. Jest L4 na chore dziecko bez zwolnienia od lekarza do 7 dni. Ale rzadko sie z tego korzysta…tylko w przypadku gorączki lub czegos poważniejszego. Na poczatku bylam tym przerażona. Ale dzieci sie hartuja i moze rzeczywiście to ma sens.
Ja pracuje w przedszkolu. Dzieci chodzą chore i nie, nie mogę zrozumieć żadnymi argumentami, jak można chore dzieci przyprowadzic do przedszkola. Ja przez chore chore dzieci choruję i muszę wziąć zwolnienie. Ok taki charakter pracy. Tylko te wirusy i bakterie, na które czyjeś dziecko dzięki kontaktowi z nimi się uodpornilo, drugiemu robią krzywdę. Rok temu nie wiedziałam jeszcze na samym początku że jestem w ciąży. Grupa cała zasmarkana, w końcu i ja, bardzo ja . Dziś na świecie jest mój dwumiesieczny syn. Urodził się z wadą, za którą odpowiedzialne są cudowne wirusy i bakterie gluto- grypo podobne. Więc przykro mi, ale chore dzieci powinny zostać w domu. Są konkretne wskazania np. U mamy lekarz ile dziecko trzeba przetrzymac by nie zarazalo. Dziecko z katarem może przyjść do przedszkola, nie każdy katar to infekcja, ale trzymajmy się wytycznych, jeśli wiemy że nie jest to alergia.
A rodzice zasłaniając się argumentem pracy, faszerują dzieci syropkami i codziennie odbierając je z przedszkola potrafią udawać zaskoczenie stanem dziecka kiedy lek przestaje działać.
Dla mnie nie ma żadnego usprawiedliwienia na puszczanie dziecka do przedszkola z katarem. Też pracuje na etacie, też nie Bardzo mogę brać opiekę na dziecko, ale nigdy nie puszczam dziecka z katarem. Dla jego komfortu bo sama wiem jak się czuje mając katar i nie zamierzam t dziecku serwować złego samopoczucia w miejscu gdzie odpoczynku nie ma, bo są zabawy, bo są zajęcia. Zwracam głośno uwagę rodzica dzieci które są na oko chore, mam w nosie co sobie myślą. Dla mnie to jest nieodpowiedzialne.
Mój syn jak poszedł do przedszkola jako 3 latek co miesiąc miał przyjemniej zapalenie oskrzeli A nawet płuc. Każdy katar kończył się infekcją, która wymagała antybiotyku. Po 4 miesiącach postanowiliśmy go wycofać z przedszkola. Na początku opieka kombinowana: urlop mój/ męża, babcia, dziadek. Potem znaleźliśmy nianię, która siedziała z nim przez 4 miesiące. Akurat w momencie tym najbardziej kryzysowym w mojej firmie były zwolnienia grupowe. Na szczęście się udało, ale do dziś mam strach w oczach jak widzę kolejny katar. Na szczęście po 3 latach przedszkola katar… jest tylko katarem i przechodzi. Nie kończy się już zapaleniem płuc.
Na początku miałam pretensje do innych rodziców, że przyprowadzają swoje dzieci z katarem. Teraz uważam, że system odpornościowy musi się gdzieś ćwiczyć. Moje dziecko potrzebował wtedy więcej czasu i bardzo się cieszę, że mogliśmy mu go dać.
Zacznijmy od tego, który lekarz wypisze opiekę "na katar". To Pani jest niepoważna…
Wszystko fajnie tylko my nauczyciele od chorych dzieciaczków też wszystko łapiemy i przy 20 kilku osobowej klasie jak przyjdzie kilku chorych to niestety koło się toczy z miesiąc. Lekkomyślnie podejście jak dla mnie sama jestem matko i świadomość, że chore dziecko meczy się w szkole czy przedszkolu mnie by przgnębialo.
nie dajmy sie zwariować katar to nie choroba ! gdyby każdy z nas przy katarze zostawał w domu to nie wiem jakby to wygladało w sezonie jesienno-zimowym.
nasz pediatra też stwierdził, że jeżeli dziecko ma katar, ale bez gorączki i z dobrym samopoczuciem, to może iść do przedszkola i nawet powinno. Katar taki ze co 2h musi sie wysmarkać, a dziecko cały czas jest wulkanem energii. Układ immunologiczny się rozleniwia w domu, gdy nie ma ataków wirusów i wtedy po 3 tygodniach w domu złapie szybciej nowego gila. Dlatego jak jest katar, ale bez gorączki i z dobrym samopoczuciem, to dziecko moje idzie do przedszkola, i na dwór, i na basen.
U nas jest bardzo podobnie. Czasem nawet Panie Przedszkolanki przychodzą z katarami do pracy. Synek ma 5 lat. Pierwszy rok w przedszkolu był ciężki, ciągłe infekcje. Jeżeli czuł się dobrze, a miał tylko katar i niewielki kaszel, to zawoziłam go do przedszkola. Wtedy te infekcje jakoś szybciej mijały. Nawet nasz pediatra mówi, że katar to nie koniec świata. Teraz jest o niebo lepiej!
Moj wcześniak urodzil.sie nie 2 tyg wczesniej tylko 14 tyg wczesniej i tez dysplazja oskrzelowo plucna i pare innych spraw. Swoje pierwsze urodziny spędził pod respiratorem.na.oiomie bo ktos go zarazil katarkiem……i potem juz poszlooooo
Podziwiam,że jest Pani w stanie pracować zdalnie przy dzieciach 🙂 Ja pracując czasami zdalnie z 2.5 latkiem jestem bardzo niewydajna i czasami kończę pracę o 19 ( rozbita dniówka) 🙂 Jak Pani to robi ? 😛
Pozdrawiam
Pracuję w przedszkolu. Przeczytałam post uważnie. Zabrakło dla mnie perspektywy dziecka. Tego które przychodzi z katarem, kaszlem, po podaniu preparatu przeciwbólowego. Które nie chce wejść do grupy, bo zwyczajnie jest chore. Dla którego hałas w grupie, brak możliwości odpoczynku, przytulania mamy, spokoju, dynamika dnia codziennego w przedszkolu to dodatkowy wysiłek, niekoniecznie przyjemny podczas choroby.
Katar, kaszel nie są przeciwskazaniem do przyjścia do przedszkola jeżeli nie jest on uporczywy, nie osłabia na tyle, że po prostu "nic się nie chce", na nic nie ma się siły. Jednak kiedy przeszkadza w zabawie i drzemce, kiedy osłabia apetyt powinno dziecko zostać w domu i wypocząć. Takie jego prawo. Owszem przychodzimy do pracy przeziębione ale nie chore!!! Bardzo uważając na higienę. Ja mogę wziąć syrop czy tabletki podczas pracy. Dzieciom nie wolno mnie ich podać. Na koniec chcę jeszcze raz podkreślić: Katar/ kaszel to nie przeszkoda do przyjścia do przedszkola tylko jego konsekwencje… to jak dziecko się czuje. My rozumiemy obowiązki rodziców Ale to dziecko ma być najważniejsze.
uważam że przychodzenie do przedszkola z chorym dzieckiem albo co gorsza chora pani przedszkolanka pod hasłem PRZECIEZ NABIERAMY ODPORNOŚCI to zwykłe nieporozumienie i szaleństwo. W niektórych środowiskach propaguje się przychodzenie chorych dzieci na wspólne spotkania żeby się zarażać i rzekomo uodparniać, jako alternatywa dla szczepionek.
Nie ma żadnych dowodów naukowych na to że łażenie chorych dzieci wokół zdrowych ma jakiś pozytywny wpływ. To kretynizm. Proszę wybaczyć określenie. Dlaczego?
A skąd wiecie że to dziecko nie zaczyna właśnie choroby zakaźnej na której dziecko X w przedszkolu nie było zaszczepione albo przyniesie to do domu gdzie mama bawi kilkumiesięczne dziecko które się zaraz ciężko rozchoruje?
A kiedy chodzą państwo do pracy i ktoś chodzi z katarem bo nie chce iść na wolne to czy to też jest normalne?
proszę sobie te mądrości o przychodzeniu z katarem przemyśleć;
dla ciekawych jestem z zawodu pielęgniarzem i z racji zawodu wiele razy padłem ofiarą "nie swoich infekcji" ale to ryzyko zawodowe a to co innego