Nie odroczę mojego 6latka!
Im bliżej szkoła, tym więcej pytań oto, dlaczego właściwie ani razu nie podjęliśmy prób odroczenia go. Bo wcześniak – słyszę – problemów wiele, więc moglibyśmy to wykorzystać. Bo przecież mały, to na jego korzyść, a wreszcie troska o jego dzieciństwo, które mu odbieramy zgadzając się na coś,co w mniemaniu niektórych nie powinno mieć prawa bytu. Co jest z Wami nie tak do cholery?! – grzmią niektórzy.
Jan jest z rocznika 2009. Ten nieszczęsny rocznik rozpoczyna szaleństwo 6latków w szkole. Fakt, dwa lata temu wydawało mi się, że reforma ta kompletnie do nas nie pasuje. I to wcale nie dlatego, że nie wierzyłam w moje dziecko, ale dlatego, że pomysł z reformą został realizowany w etapie dla nas naprawdę trudnym. Stwierdzono zaburzenia Integracji Sensorycznej, Jan kompletnie nie nadawał się do przedszkola, a co dopiero do szkoły. Jego aspołeczne zachowanie wytrącało z równowagi wszystkich wokoło, a próby jakichkolwiek zmian graniczyły z cudem. No ale cuda się zdarzają. Więc Jan wyrównał straty.
Z pewnością to co teraz napiszę nie będzie dla nikogo zdziwienie, do tego jest nielegalne, ale dostawałam nawet propozycje skorzystania z placówki, gdzie papierek o tym, że moje dziecko ma jakieś problemy otrzymałabym bez żadnego ,,ale”, pod warunkiem zapłaty. Jedna z osób puściła do mnie oczko i rzekła:
– Bo wiesz Noemi, na dziecko zawsze się coś znajdzie, a tu w Śremie to akurat na Jana nic nie znajdą, nie ma bata.
Okej. Pytam więc zupełnie serio:
– To mam robić z mojego syna debila?
Osoba się oburzyła. Jakiego debila?! Przecież tu chodzi o jego dobro!
Kiedy dość głośno i dobitnie powiedziałam,że jeżeli moje dziecko będzie chciało powtarzać rok kiedykolwiek, to sam sobie to załatwi nieuctwem i ja mu w tym nie pomogę, zaczęto w to wszystko mieszać prywatne przedszkole do którego chodzi obecnie. Od jakiegoś czasu odnoszę wrażenie, że prywatne placówki oceniane są na miarę tych w Warszawie, gdzie czesne wynosi dobre 2 tysiaki, a dzieci uczą się wszystkich języków świata, w przerwach na basen, balet, karate i inne zajęcia o których publiczne placówki mogą pomarzyć. Wbrew pozorom przedszkola prywatne nie robią z dzieci geniuszy. Dochodzę też do wniosku, że do wielu ludzi kompletnie nie dociera fakt, że prywatne przedszkola często różnią się tylko nazwą, a cena jest góra 100-200 złotych wyższa od przedszkoli publiczny, co – jak w naszym przypadku – nie ma kompletnie żadnego znaczenia (choć rozumiem w pełni, że dla wielu są to pieniądze ogromne i nie do przeskoczenia). Po prostu przedszkole prywatne jest dla nas wygodniejsze,bo z racji pracy jest wcześniej otwierane, a na babcie nie możemy liczyć, bo są aktywne zawodowo. Do szkoły przygotowują na podobnym poziomie co inne placówki, zgodnie z odgórnymi zaleceniami dla zerówek. Jeżeli jakieś przedszkole się nie stosuje do przygotowania dziecka do szkoły, to już trzeba skargi pisać tam.
– Gdybym miała wybór jak Wy … – usłyszałam ostatnio- na pewno bym odroczyła.
– Nie mamy wyboru – prawie ziewam z nudów, przerażona tym, jak wielu ludziom się wydaje, że wybór polega na wmówienia sobie i otoczeniu, że dziecko ma problemy, które wykupujemy w jakieś pseudo placówce pedagogicznej.
– Macie, macie – oskarżycielski ton – żal mi tych wszystkich dzieci. Jeszcze te tornistry ciężkie!
– Jan nie będzie miał ciężkiego tornistra, książki zostają w szkole, będą mieli szafki.
– Znowu prywatna placówka co? Ale nie każdego na to stać!
Możecie wierzyć,albo nie, ale człowieka w takim momencie trafia szlag jasny. Po pierwsze: mowa tu o publicznej placówce, ale o tym może za moment, a po drugie czuję się niekiedy tak jakby ludzie nie tylko nas rozliczali, ale jeszcze próbowali nam wmówić, że to co jest dostępne dla nas, nie jest dostępne dla innych. Co gorsza wiele osób swoje niepowodzenia związane ze szkołą i dziećmi (i proszę doczytaj czytelniku ten temat do końca zanim zaczniesz pisać mi jak bardzo Twoje dziecko się nie nadaje) zwala na swój mniej lub bardziej cienki portfel. Jest w tym jakaś puenta, pod warunkiem, że gotowość dziecka do szkoły można wykupić, ale wszyscy doskonale wiemy, że czas, który rodzice mogą poświęcić nie kosztuje ani złamanego grosza.
Nasi rodzice, a proszę ich zapytać, mieli w głębokim poważaniu to, czy dorośliście do szkolnych ławek czy też wręcz odwrotnie. Z praktycznego punktu widzenia nawet ich nie interesowało, czy szkoła jest przygotowana czy nie. Miałeś siedzieć na dupsku 45 minut, a niektórzy pamiętają jeszcze czasy (których kompletnie nie zamierzam promować) lania linijką po łapskach. Dzisiejszy rodzice z kolei wiodą prym panikarzy, bo szkoły mienią się jako więzienia dla ich niedojrzałych jeszcze dzieciaczków, a wszyscy wokoło snują teorie spiskowe dla ich niewinnych dzieci. Są pewnie i tacy, którzy linijką mierzą odległość stołu od krzesełek i wysokość krzeseł i stolików, oraz wysokość na jakiej powieszona jest tablica, w oczekiwaniu na magiczny centymetr różnicy do którego mogliby się doczepić. No i tak – w klasie ma być tablica interaktywna, bo pył z kredy jest szkodliwy (serio, tak słyszałam – aż dziw, że wszyscy przeżyliśmy ten zamach na nasze życie praktykowane od dziesiątek lat!).
Szkoła publiczna do której pójdzie Jan (tak, publiczna) interesowała mnie tylko ze względu na lokalizację. Blisko, wygodnie. Minus? Gimnazjum. Szkoła jednak to po części rozwiązała. Podstawówka rozpoczyna lekcja o 15 minut później.
W szkole są szafki, dzieci nie muszą taszczyć ciężkich plecaków. Trzeba też przebierać buty, które zostawia się w szafkach. Do dyspozycji jest również świetlica, otwarta od 7 rano. Moje pozytywne nastawienie nie została zachwiana nawet wtedy, kiedy okazało się, że w grupie będzie 19 dzieci, a nauczycielką okazała się młodziutka, kompletnie niedoświadczona osoba. Ale przecież każdy jakoś zaczynał i każdemu trzeba dać szansę? Czyż nie?
Nie mam wygórowanych oczekiwań wobec szkoły. Interesuje mnie przede wszystkim fakt, aby moje dziecko się nie zniechęciło. Trudno jednak czasem rozmawiać z nim o tym, dlaczego on jest wystarczającą duży na szkołę, a jego kolega niestety nie. I w sumie to dlaczego jego kolega zostaje jeszcze rok w przedszkolu.
Czy to kara mamo? – zapytał.
Rodzice, a jest ich coraz więcej, w różnych rozmowach stawiają na piedestale swoich znajomych, którzy bohatersko odroczyli dziecko rok temu. Dzisiaj dzieci te, często przewyższające głową pozostałe, nudzą się przerabiając ten sam materiał jeszcze raz. Ale niektórzy nie rozumieją, że powtarzając zerówkę, dziecko marnuje rok. Ono nie nauczy się niczego nowego, będzie powtarzać i robić to, co robiło rok temu. Z dziećmi o rok młodszymi.
Czy to nie brzmi trochę jak niezbyt fajnie nazwane ,,kiblowanie„? Zwykle jest tak, że dziecko powtarza rok ponieważ kompletnie sobie nie radzi z materiałem. Żeby było jasne, nie mam zamiaru tutaj przysięgać, że moje dziecko nigdy żadnego roku nie powtórzy (nie mam takiej pewności). Powtarzanie roku to może niekoniecznie kara, ale na pewno problem, dla dziecka również, bo nie idzie ze swoimi kolegami dalej, tylko cofa się, żeby przerobić to raz jeszcze. A strat tych dziecku już nie nadrobi. Bo zawsze już będzie rok do tyłu za rówieśnikami.
I taki scenariusz wielu rodziców serwuje swoimi dzieciom … Bo tak. Płacą za problemy, których nie ma. Więc kto tu komu robi krzywdę?
[uwaga: temat nie dotyczy dzieci z grudnia, dzieci niepełnosprawnych, dzieci z jakimkolwiek zaburzeniami/ dziećmi u których już wcześniej zauważono problemy, które wykluczyły zdolność do szkoły].
16 comments