Niewidoczne.
Mówimy o tym tak mało, że ludzie przestają to zauważać. Przechodzą obok tego obojętnie, a kiedy wreszcie dojdzie do tragedii zamieniają się w pochłoniętych nienawiścią katów. Depresja poporodowa czy szok poporodowy nie jest tematem, który przyciągnie rzeszę odbiorców. Z kolei śmierć dziecka z rąk matki już tak.
Usłyszałam o tym po raz pierwszy w radiu. W pracy. I żałowałam, że nie podciągnięto tematu dalej. Nie po to aby tłumaczyć, ale dlatego by przestrzec przez zgubnym skutkiem zjawiska depresji. Nie wiem kogo bardziej powinno się wyczulić. Matkę, która planując dziecko powinna wiedzieć gdzie szukać pomocy, czy ojca, który byłby w stanie rozpoznać pierwsze symptomy by zaprowadzić partnerkę do psychiatry, lub chociaż na początek do psychologa.
Kobieta, która powinna być pod stałą opieką kogokolwiek z rodziny, a przede wszystkim dobrego psychiatry, wyrzuciła dziecko z 4 piętra. Dziecko zmarło. Wraz z tą tragedią rozpoczął się publiczny lincz, a piętno dzieciobójczyni zawisło nad nią jak szubienica. Wszyscy wydali wyrok. Tylko, że z takim zjawiskiem powinno się walczyć inaczej.
Trudno mówić o depresji poporodowej, jeżeli zalewa nas fala informacji o tym jak wiele zmienia się w kobiecie w dniu narodzin dziecka. Mówimy o pozytywnych stronach, nie porusza tych negatywnych. Kobiety z problemami stają się niewidoczne dla otoczenia, bo są niewygodnym tematem tabu. Psują wizerunek matek, które ulokowały swoje emocje prawidłowo. Zresztą dla wielu odbiorców, rzeczą wychodzącą poza ich myślenie jest zrozumienie, że kobieta po porodzie może przeżywać coś, o co sama jeszcze parę miesięcy temu by siebie nie podejrzewała. Jest też duże prawdopodobieństwo, że jeżeli w porę jej ktoś nie pomoże będzie kolejną bohaterką szumnych nagłówków.
Jest również pewne zjawisko, które nazywamy baby blues. Trwa krótko, bo do maksymalnie 5-6 tygodni i mija samoistnie. Nie ma wówczas zagrożenia życia dziecka i matki (które występują w depresji poporodowej), ale ma również charakterystyczny przebieg. Matka często płacze, jest drażliwa, zmęczona i ma wahania nastrojów. Mi minęło po dwóch tygodniach od momentu wyjścia Jana ze szpitala. Działałam jak automat. Nazwałam to kiedyś trudną miłością. Wiedziałam, że musi jeść, spać, muszę go przebrać, ale robiłam to bez zaangażowania emocjonalnego. Trudno było też rozmawiać z kimkolwiek o tym, że nie kocha się własnego dziecka, jeżeli miało się świadomość tego jak to zabrzmi.
Mamy więc depresję poporodową. I co dalej? Ano nic. Właściwie wiele osób uważa, że jest to zarezerwowane dla kobiet, które swoich dzieci nie planują (co jest błędem) i choroba ta nie powinna usprawiedliwiać morderstwa dziecka, bo morderstwo to morderstwo i powinno się zastosować kodeks Hammurabiego. Co gorsza wiele osób podchodzi do tego w kategorii użalania się nad sobą, bo są przecież emocjonalne siłaczki, które przeszły tak wiele, że nie miały czasu na takie bzdury!
Społeczeństwo się budzi na krótki moment. Wtedy, kiedy szumne nagłówki pokazują kolejną anomalię. Jutro, pojutrze, nikt już tym kobietom nie poświęci ani chwili. Znowu stają się niewidoczne. I będą niewidoczne do kolejnej tragedii.
Czy naprawdę nic nie możesz zrobić?
Co wiesz o depresji poporodowej? Czy ktokolwiek kiedykolwiek przygotował Cię do tego, że początki macierzyństwa nie są takie jak w kolorowych czasopismach? Że poza cudownym, pięknym noworodkiem, może pojawić się coś jeszcze, czego kompletnie w pojedynkę nie przeskoczysz?
Myślisz, że mam prawo do usprawiedliwiania? Nie mam. Nie usprawiedliwiam. Zwracam uwagę na problem, bo być może, kiedy wreszcie przestaniemy linczować, a zaczniemy edukować, uda nam się uratować choć jedno dziecko przed zgubnym skutkiem depresji poporodowej.
A póki co potrafimy tylko linczować. Łatwiej napisać, że ktoś jest kurwą, niż zrozumieć, że to co dla nas jest niemożliwe, dla innych staje się codziennością.
14 comments