Pizgam złem.
Dzisiaj będę głosem dla całego pokolenia matek, żyjących pod presją otoczenia idealnego. Sama pod tą presją żyję piąty rok już. Bo zawsze chciałam wszystko idealnie, a wszystko nieidealne zamiatałam pod dywan. Tyle, że pod ten dywan nic już się nie mieści.
Wychodząc na spacer chcę być mamą. Nie Pingwinem. Ja naprawdę nienawidzę być Pingwinem. Idąc rano do przedszkola chcę być mamą, idącą z dzieckiem do przedszkola. Za rękę. Dobra, nie musi być za rękę. Ale chcę być mamą idącą z dzieckiem do przedszkola. Nie chcę być żadnym bohaterem z Lego Chima, ani żadnym Ninja. Nie chcę się chować za śmietnikami i strzelać niewidzialnymi bombami. Te lwy, które ktoś postawił na murze własnego domu, to nie jest żadna świątynia Chi. A te krzaki obok, nie mówią! No naprawdę! Do Mojżesza też pewnie nie mówiły, ale wiem już w co się Mojżesz bawił.
[i kiedy czytałam ten fragment Ojcu Prezesa i Prezesowi usłyszałam: ,,Ale mamo! One nie mówią! One zjadają!”].
Nie zrozumcie mnie źle. Mam najpiękniejsze i najcudowniejsze i najmądrzejsze dziecko ze wszystkich. W żaden sposób – nawet te cholerne Pingwiny – nie umniejszają jego idealności w moich oczach. Potrafię przez godzinę mówić do poirytowanego Ojca Prezesa, że moje dziecko jest tak mądre, że mogłoby swoją mądrością obdarować całą armię 5latków. Potrafię pisać również elaboraty na temat mojej miłości do niego. I pałać matczyną dumą nad jego kolejny arcydziełem [antydziełem?] składającego się z pokaźnej wielkości ziemniaków, które robią za naszą rodzinkę. Ale nawet te rysunki, będące poziomem dużo niżej niż przeciętnego 5latka, są dla mnie idealne.
Wszystko co mam do dyspozycji w strefach rodzicielskich, rozdaję na prawo i lewo. Łatwiej mi udzielić komuś rady, niż samemu tę radę zastosować. O ile w pełni popieram wszelkie ideologie związane z rodzicielstwem jakimkolwiek, tak nie potrafię odnaleźć się czasami w tej roli i parokrotnie zadaję sobie pytanie, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie on. Po czym zdaję sobie sprawę, że nie zamieniłabym mojego obecnego życia na żadne inne. Nawet posiadając wybór. I nawet kocham te chwile, kiedy włazi nam do łóżka i zasypia z nami, kopiąc nas, wiercąc się i zabierając [notabene bardzo dużą!] kołdrę.
W te dni, kiedy pizgam złem, mam wszystkiego dosyć, a jego w szczególności i naprawdę mam ochotę wysłać go w kartonie na inny kontynent, albo chociaż do babci. Znajduję sobie wtedy alibi.Ponieważ mam 24 lata, a moje dziecko [prawie] 6, mogę spokojnie zwalić winę na wiek. Uznać, że matka ze mnie marna, bo po prostu do tego nie dorosłam. I fanatycznie tej myśli się trzymam, jak tonący brzytwy. Po jakimś czas jednak dochodzę do wniosku, że kto, jak nie ja ma sobie dać radę? Że nic mnie nie pokona. Nawet ten mały, upiorny 5latek.
Wtedy przeglądam blogi moich koleżanek. Może tak jak ja mają właśnie PMS, ich dziecko odwaliło szatański rytuał, który sprawił, że w ich domach, tak jak moim zapachniało piekiełkiem. A może po prostu któraś z moich blogowym koleżanek właśnie dzisiaj uznała, że wyślę razem ze mną dziecko do Zimbabwe, bo koszt przesyłki będzie tańszy. Podzielimy to na pół.
Czuję się wtedy bardzo osamotniona. Szukam bloga gdzie matka tak jak ja ma dziecko, które brzydko mówi. Takie, które nie słucha prostych poleceń. Dziecko, z którym niekoniecznie chce się bawić. Szukam takiej matki, która wszem i wobec oznajmi, że czasami się wydrze. Nie znajduję …
Czułam się jak w domu, kiedy przekroczyłam próg mieszkania Matki Trójki. Było tak jakby normalnie. Tak jakby u mnie. Też się wydarła, też jej się nie chciało, też chciała spokoju. A ja tak jakby słuchałam i myślałam, że jest całkiem normalne. Całkiem!
Ile razy robiłam jakieś zdjęcie…
Były zdjęcia otoczenia. Pokój Prezesa specjalnie do zdjęć sprzątałam. Kurze wycierałam, odkurzałam. Wszystko idealnie ustawiałam, plakaty równiutko doklejałam, książki na półkach ustawiałam, zabawki segregowałam. Dwie godziny po zdjęciach pokój wyglądał jakby co najmniej tornado przeszło, albo ten Diabeł Tasmański z bajki, bo po poukładanych zabawkach nie pozostało ani śladu, a dywan znowu był w okruszkach. Na białych meblach, jakby przypadkiem wylał się malinowy sok. I nie było chętnych, żeby zmyć plamę.
Nikogo by nie interesował mój ujebany stół przy którym nierzadko pracuję popijając kolejną dawkę kawy. Próbuję przestawić się na melisę, albo chociaż na zieloną herbatę. Z kolei jeżeli wsadzę kawałek laptopa, kawałek kubka i gdzieś tam mignie Wam jabzo ajfona, to uznacie zdjęcie za dobre.
Skąd to wiem? Bo jestem czytelnikiem. Tak jak Wy. I wiem, doskonale wiem, co się w tym świecie sprzedaje.
Konsekwencjami tego wszystkiego jest pokazywanie świeżo upieczonym mamom, że ten świat jest idealny. My, wiecznie uśmiechnięte. Że do dziecka pała się taką miłością, że szybko zapomina się o kolejnej nieprzespanej nocy. Nikt nie mówi o tym, że po paru nieprzespanych nockach z uporem maniaka powtarzasz, że zaraz mu coś zrobisz i za jakie grzechy Twoje dziecko się tak drze piątą noc z rzędu i oddasz duszę za jakiś mocny środek znieczulający na te cholerne zęby. Po szóstej nocy z rzędu płaczesz i mówisz, że nie chcesz być matką. Po siódmej na pół śpiocha chcesz podpisać papiery adopcyjnej, byleby tylko się wyspać. Tfu … przespać! Dwie godziny chociaż.
Zamiast poradników, których pochłonęłam pierdyliard, mogłabym spokojnie uznać, że czytałam bezradniki, które po pewnym czasie przestały się sprawdzać. Tak jakby nagle okazało się, że te wszystkie punkty jedyne do czego się nadają to do łamania, tylko autor jakoś zapomniało tym napisać.
Moje znajome – a długo mi się tak wydawało – miały zawsze grzeczne, ułożone dzieci. One również były grzeczne i ułożone. W spokoju piły kawę, ich dziecko nie domagało się hurtowych ilości ciastek na stole, a sok marchewkowy na koszulce nigdy nie był widoczny na świeżo poprasowanej koszuli. Ja potrafiłam wyciągać moje dziecko z kąta za nogę, sycząc, przez zaciśnięte zęby, że już nigdy w życiu nie kupię mu klocków lego. Kawę z kolei nauczyłam się pić zimną.
Długo mi się wydawało, że one wszystkie mają naprawdę takie życie. Pokoje wysprzątane, zero śladu na białych lub kremowych dywanach, ścianach, meblach. Że dzieci pięknie pozują do zdjęć, nie uciekają przed aparatem jak poparzone. Że ich dzieci są zawsze grzeczne, nie jedzą słodyczy, a one wstają o 5 rano, szybciej niż dzieci, by zrobić im pożywne śniadanie jak z amerykańskich filmów. Ich dzieci nie jadły, tak jak moje suchego chleba na śniadanie.
Ale przecież my sami jesteśmy sobie winni. Chcemy oglądać takie rodziny.
Ale to takie nieprawdziwe …
51 comments