Influencer. Chłopiec do bicia.

Jeżeli chodzi o mnie, a i pewnie ten los podzieliło większość moich znajomych blogerów, poznałam smak hejtu z każdej możliwej strony. Sama też obierałam różne strategie obrony, do momentu, kiedy pewnego dnia nie zdałam sobie sprawy, że kiedy zamykam klapkę laptopa, czy odkładam telefon Ci ludzie nie istnieją i w życiu realnym żaden z nich nie odważyłby się do mnie podejść i powiedzieć mi tego samego w twarz. Zresztą nawet jakby podszedł uznałabym go za kogoś niezrównoważonego psychicznie. Mimo to  prędzej czy później każdy z nas, influencerów dochodzi do podobnych wniosków i jest łatwiej zaakceptować to, że nie jesteśmy w stanie stworzyć takiej przestrzeni by nigdy nie paść ofiarą hejtu.

ANONIMY. 

Mam taką zasadę, którą uważam, że powinien stosować każdy, że ja się nie wdaję z anonimowymi hejterami w żadną polemikę. Żadną. Jeżeli ktoś nie ma odwagi się podpisać, wpisuje nieprawdziwe informacje (np. mejlowe) nie zasługuje na to, żebym poświęciła tej osobie 3 minuty z życia na odpisanie. Czasem się zdarza, że tu na blogu komuś puszczają hamulce i zostawia mi długie wypracowania w nadziei, że wpłynie to na moje samopoczucie. W 99% nie doczytam czegoś takiego nawet do końca, tylko po pierwszym zdaniu zwyczajnie wyrzucam to do kosza i zajmuje się rzeczami bardziej przyjemnymi. Dana osoba straciła kilka minut swojego życia na napisaniu czegoś, czego ja zwyczaje nie odczytam. Ten 1% czasem pokazuje na fb. Albo na story. Albo wrzucam sobie na swój prywatny profil. Dla beki, bo czasem trudno uwierzyć, że ktoś naprawdę takie komentarze zostawia …

Są ludzie, którzy czasem nie wiedzą jak działa możliwość moderacji komentarza. Poza faktem, że widzę absolutnie wszystko co wpisaliście (łącznie z mejlem), widzę też Wasze IP z którego piszecie. I jak nacisnę na to IP przekierowuje mnie do komentarzy, które napisaliście. I ja naprawdę widzę jak ktoś próbuje udawać tłum i rozmawia sam ze sobą, podpisuje się różnymi nickami, wymyśla mejle i próbuje mnie przekonać, że „takich” co to mają o mnie „takie” zdanie to jest wiele. I to w jednej dyskusji.

Istnieją też różne anonimowe fora. Wśród blogerów prym wiedzie pewna strona do której namiarów Wam zwyczaje nie podam, aby Was nie zachęcić do nabijania wyświetleń. Niejednokrotnie miałam okazję zobaczyć wśród moich znajomych blogerów tematy po kilkadziesiąt stron nawet na ich temat. I o ile niektóre komentarze jeszcze były takie, że dało się przejść obojętnie, przemyśleć może co nieco, o tyle pewna część ociekała takim chamstwem, że czapki kurwa z głów. I wszystko anonimowo. Wtedy jest najgłośniej.

Dochodziły też pomówienia. Wymyślanie o danych osobach nieprawdziwych informacji. To jest chyba najtrudniejsze i sama nigdy nie wiem czy to takie rzeczy prostować, czy olać. Zwykle jak dzieje się to gdzieś na zamkniętych grupach olewam, bo ja już dawno straciłam kontrolę nad tym, że mogę mieć wpływ na to co kto o mnie pisze, więc pozostaje mi ignorowanie.

I teraz najważniejsze. Anonimowość w sieci to tylko złudzenie. Namierzenie Was jak przegniecie to żaden problem. I parę osób się już o tym przekonało, bo komuś jednak cierpliwość się skończyła. A w prokuraturze był płacz, lament i zgrzytanie zębami i przeprosiny niemalże na kolanach. Nagle okazywało się, że w życiu realnym trudno jest wypowiedzieć te same słowa do danej osoby w twarz.

 

ZNAJ WARTOŚĆ SWOJĄ BEJB.

Na temat swojego wyglądu przeczytałam już chyba wszystko. Za gruba, za brzydka, zęby krzywe, makijaż chujowy, włosy nijakie, ubrania do dupy, stylu brak, mózgu brak. I skłamię jeżeli Wam napiszę, że nigdy, ale to absolutnie nigdy się nie przejęłam. Może dlatego, że ja mam lustro w domu i potrafię się ocenić niemalże tak samo krytycznie (a może i bardziej). A może dlatego, że każdy z nas na początku chce jednak budować swoją internetową twórczość w trochę innych warunkach, na innym, bardziej sympatycznym gruncie.

Osobiście nie mam kompletnie żadnego parcia na to żeby podobać się jakimś nieznanym mi i całkowicie obcym babom. Tym bardziej, że sama prawie nigdy nie wiem jaki to bożyszcz internetowy siedzi po drugiej stronie, bo zwykle jest to anononim-cwaniaczek.

No i najważniejsze – ja nie jestem niczym workiem treningowym. Nigdy nie byłam i nigdy nie będę. I nawet nie zamierzam udawać, że Twoje obrażanie ma prawo bytu na moim profilu. Z mocą nadaną mi przez twórców fb mam prawo sobie banować kogo chcę i kiedy chcę na mojej własnej przestrzeni. Bo mam prawo czuć się tu miło. I nie muszę się nikomu tłumaczyć.

Takie samo prawo mają wszyscy influencerzy. I choć faktycznie niektórzy strasznie spłycają „hejt” w sieci, o czym może napiszę innym razem, to każdy z Was dostosowuje się do zasad panujących na danym profilu. Nie odwrotnie. A Wasze „prawo do własnego zdania” kończy się tam gdzie zaczyna się prawo do komfortu drugiego człowieka. Zwłaszcza, że często to „wasze własne zdanie” to szambo słowne.

 

BLOGER CZŁOWIEK. 

Spotkałam się niejednokrotnie z tym, że jak ktoś mnie poznał w realu, zamienił ze mną kilka słów (albo i więcej), to usłyszałam: „o rety, ale ty jesteś taka normalna jak ja”. Ano jestem. Nikt ponad. Mam tylko swoje miejsce w sieci, zbudowane przez przypadek. Ja nigdy nie miałam w planach by mieć taką społeczność i osiągnąć tak wiele. To wszystko jest przypadkiem. Na codzień niczym nie różnie się od Was. Chodzę z dziećmi na spacery, sprzątam w domu, gotuję obiady, można mieć spotkać na placach zabaw, w autobusie. Nie czuję się jak celebryta. Ani lokalny ani żaden inny. Nie czuję się jak gwiazda internetowa. Ja po prostu lubię tworzyć fajne miejsce w sieci.

Moja doba, podobnie jak Wasza też ma tylko 24 godziny. Też lubię wieczorami spędzić czas z mężem. Obejrzeć z nim film, poczytać książkę. Zrobić off-line.

I jako człowiek też mam emocje. Pewną pulę cierpliwości do pewnych zachowań. Ulepiłam sobie wprawdzie dupę z betonu, ale ona też czasem mięknie pod wpływem zbyt mocnym uderzeń. A niektórzy uderzają mocno, celnie, tak żeby zabolało. Tylko, że ja dostaję w tym samym czasie sto razy wiecej pozytywnej energii. I kiedy pod koniec roku wpieprzyłam się w niezłe szambo z antyszczepionkowcami, dostałam tyle wsparcia, że ze wzruszeniem patrzyłam jak utworzyliście tak gruby mur obronny, że żadne złe słowa się nie przeciskały. A tych złych słów było dużo. Bardzo dużo. Was było więcej.

Z wielu słów krytyki (nie mylić z hejtem) potrafiłam wyciągnąć lekcje. Pokory też się przez te lata nauczyłam, nawet większej niż bym chciała. Może dlatego, że im dłużej człowiek coś tworzy w tej sieci, im więcej tych ludzi jest, tym bardziej musi być elastyczny, bardziej zorganizowany, bardziej otwarty, bardziej ludzki. A może dlatego, że w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że jestem odpowiedzialna za treści, które przekazuje, bo dla wielu osób jestem autorytetem. I w takich momentach dochodzi się do wniosku, że swoją przestrzeń należy budować w mądry sposób, wdrażać przemyślane strategie słowne. Tu już nie ma miejsca na „co mi się ślina na język przyniesie” i „co spod klawiatury wyjdzie to będzie”.

HATER GONNA HATE.

Każdy z blogerów na początku swojej ścieżki ma chyba taką wyidealizowaną wizję tego jak będzie prowadził swój profil. I każdy chyba na początku chce aby wszyscy go lubili, chce przecierać szlaki, pozwolić każdemu mieć „możliwość wyrażania własnego zdania”. Gdzieś tam jest jeszcze ta wizja „liczenia się z krytyką”. I to wszystko pięknie brzmi naprawdę. Lecz im więcej osób przychodzi, tym większe granice trzeba sobie na profilu ustawić. Im więcej bloger ma obserwatorów, tym więcej ma hejterów, ludzi, którzy wprawdzie cię nie znoszą, ale wiedzą o tobie wszystko to co publikujesz w sieci, bo są na bieżąco. I takich osób jest mi chyba najbardziej żal.

Wam się wydaje, że macie swoją krytyką jakikolwiek wpływ na blogera, a ja Wam napiszę, że bloger na 100 waszych negatywnych komentarzy dostanie 1000 pozytywnych. Jakby Was posadzić na huśtawce to z hukiem upadacie na dół.