„Mama” – daj szansę dziewczynom, które są za młode na tę rolę.
Nie napisałabym tego tekstu 3 lata temu, ani nie napisałabym tego tekstu 8 lat temu. Nie napisałabym, bo są rzeczy do których się nie wraca, nie lubi się o nich mówić, nie chce się o nich mówić, ani nie jest gotowym na takie rzeczy. Sylwia Kubryńska w swojej najnowszej książce „Mama” irytowała mnie od pierwszych kartek. Była usposobieniem wszystkiego czemu nadałabym łatkę „nieodpowiedzialnej” i „głupiej”. Ale dałam jej szanse. Młodym kobietom, które zachodzą w ciąże w nieodpowiednim wieku powinno się dać szansę. Zawsze. Ja ją dałam tej książce, tej bohaterce, tej historii. Dałam szanse sobie. I patrzyłam jak dojrzewa matka. Jak dojrzewa kobieta.
CIĄŻA CHCIANA.CIĄŻA NIECHCIANA. CIĄŻA Z ZASKOCZENIA.JEDEN WSPÓLNY MIANOWNIK – DZIECKO.
Zanim dojdę do książki, a to ona tu powinna grać główną rolę chciałabym Wam opowiedzieć dwie historie. Dwie skrajnie różne historie. Dwie ciąże. Z jednego ojca i jednej matki.
W 2016 roku, bardzo wcześnie, bo juz w 5 tygodniu poinformowałam obcych ludzi, że jestem w ciąży. Ja ledwie sama się z tym oswoiłam, ledwie do mnie dotarło, ledwie te dwie kreski zobaczyłam, a już wiedzieli wszyscy – wiedziała cała rodzina, wiedzieli ludzie z internetu. Ja byłam tak naładowana pozytywną energią, że mogłabym zaczepiać po kolei każdą osobę na ulicy i mówić: „hej, jestem w ciąży!” „JESTEM W CIĄŻY!” „j-e-s-t-e-m w c-i-ą-ż-y!!!”. Bałam się jak diabli, bałam się powtórki z ciąży pierwszej, bałam się. Ja się panicznie bałam. Ale to była najbardziej chciana ciąża w całym wszechświecie. I owszem, moja energia przygasła, bo nie każdy nam dobrze życzył, bo nie każdy się z nami cieszył, nie każdy chciał się z nami cieszyć, nie każdego dało się wprowadzić w ten sam stan euforii. Ale jednak była ciąża. Chciana. Dojrzała. Wyczekana. Zadbana. Taka ciąża jaka być powinna – w odpowiednim wieku, z odpowiednim budżetem, prowadzona w przepięknym, luksusowym gabinecie. Ciąża wciśnięta w przepiękne, ciążowe ubrania, sesję zdjęciową i te wszystkie przepiękne gadżety…
W roku 2008, dokładnie w grudniu, dokładnie 13 i dokładnie w niedzielę stałam w łazience z testem ciążowym. Ja. Lat 17. W glanach. Cała na czarno. Z równie czarnymi myślami jak kolor mojej pofarbowanej głowy. Ja byłam dzieckiem. Ja się nie nadawałam. Ja nie chciałam. Ja chciałam może papierosa. Albo dwa. Wino. Cokolwiek. Ja nie chciałam dziecka. Na co komu dziecko, jak samemu jest się dzieckiem? Mi pod opiekę chomika nie można było dać, a co dopiero dziecko. DZIECKO. Jak się ma lat 17 to się nie myśli o dziecku. Nawet jak się seks uprawia. Tam nie ma prawa być dziecka. Z tego nie ma dzieci. Nie w tym wieku. Za 10 lat to spoko, albo za 7 lat, albo chociaż za 5, ale nie teraz.
I co? Gówno. Nie było żadnej opcji „wstecz”. Nie było żadnego „to ja się wycofuje”. Tam nie było kompletnie żadnej drogi powrotnej. Nie było super mocy, nie było nagłej zmiany, oświecenia, gromu z jasnego nieba. Właściwie nie zmieniło się kompletnie nic. Poza faktem, że zmieniło się wszystko. Bo to, że ja się nie nadawałam to wszyscy wiedzieli. Wszyscy, łącznie ze mną. Moi rodzice to wiedzieli, mój (obecnie już) mąż to wiedział, wiedzieli znajomi, szkoła. WSZYSCY. Cały świat wiedział. A tu nadciągało dziecko. Z każdym dniem coraz bardziej. I to ja miałam być jego mamą. Najbardziej nieodpowiedzialna osoba na tym stanowisku.
I pewnego dnia, kiedy brzuch już się lekko zaczął rysować pod bluzką, kiedy zaczęłam czuć pierwsze kopniaki, kiedy oswoiłam się z myślą, że będę „mamą”, kiedy pomyślałam, że ja im pokażę, ja będę mamą najlepszą na świecie; kiedy skończyłam już lat 18, kiedy wydawało mi się, że ciąża to stan niesamowitej przygody, że urodzę pod koniec sierpnia, albo jak przenoszę to może nawet uda się urodzić 1 września. Ha-ha. Moje dziecko, którego płci jeszcze nie znam, może będzie przynosiło cukierki do szkoły na rozpoczęcie roku! I tego dnia, kiedy nic nie zwiastowało tragedii, dzień jak codzień – odeszły mi wody. Odeszły 4 miesiace przed czasem. I nagle musiałam walczyć o to co wydawało mi się problemem. Ja krzyczałam „ratujcie moje dziecko!” ja płakałam, krzyczałam, znowu płakałam. Prosiłam by ratowali moje dziecko. Bo nagle skończyło się moje dzieciństwie. Rozjebało się na kawałki. Wlazłam w dorosłość, ciemną, przerażającą dorosłość. Taką w której dzieci umierają.
Przestałam być dzieckiem w ciągu jednej nocy. Dzieckiem nieodpowiedzialnym. Dzieckiem, które jeszcze parę razy się potknie, którego światopogląd nie będzie ukształtowany, która nie raz palnie głupotę, która straci instynkt, by potem budować go od nowa i na nowo. Ja nie byłam gotowa na dziecko, to dziecko było gotowe na mnie. To dziecko kształtowało mój kawałek po kawałku. I to nie w dniu narodzin. Łączyło mnie jak puzzle latami. Bym pewnego dnia, po wielu potknięciach spojrzała przed lustrem i powiedziała: „tak, dałam radę, jestem dobrą mamą, wtedy po prostu byłam gówniarą, a gówniary nie powinny mieć dzieci”.
I tego wszystkiego nie napisałabym kiedyś, bo ja się tego wstydziłam. Wstydziłam się jak wstydzą się dzieci, które coś narozrabiają. Ja nie mogłam się przyznać przed obcymi, którzy tak źle mi życzyli, którzy tak bardzo próbowali zniszczyc tego bloga na początku jego działalności, ciągle wracając do tej jedynej sytuacji: „dałaś się wpakować w dzieciaka, wpadłaś, jesteś nikim, nigdy nic nie osiągniesz idiotko!”. I ja nawet czasem w to wierzyłam. Takie jak ja się skreśla. Zawsze. Nawet jak chcą być kimś więcej niż „nastoletnią matką”, to i tak się je skreśla. Cale życie oceniane przez jeden pryzmat – pamiętasz co robiłaś jakaś miała 17 lat? A 16?! ha-ha i ty chcesz być dobrą matką? ha-ha. A ja właśnie chcę. Bo ja nie stoję w miejscu. Ja się rozwijam. Ciągle. Na lepsze. Dla siebie, dla nich. Nie dla Ciebie. A jednak tak wstyd mi było, kiedy ktoś pytał „a Ty ile masz lat dziewczyno?”, bo nawet u lekarzy nikt mnie nie traktował poważnie … To ja sobie powiem, że to planowane, może mnie będą lepiej traktować, może tak tylko źle traktowane są dzieci z wpadki, kobiety z wpadką, gówniary z wpadką. Ale to pogrążało mnie jeszcze bardziej. Dzieciak ma dzieciaka. Koniec bajki. Zabieraj swoje zabawki. Pora na prawdziwe bęcki od życia.
Dlatego tak dużo z Was teraz rozdziawia usta, bo na tym blogu informacji o moim wieku nie ma. Ja nie chcę być postrzegana jako „nastoletnia matka”, ja nie chcę taryf ulgowych, podkreślania jak bardzo sobie poradziłam (BO JA SOBIE NIE RADZIŁAM!), Waszego współczucia, żalu nad utraconym dzieciństwem, beztroską. Ja tego nie chcę. Ja chcę być postrzega jako „mama” jak każda inna mama. Bez wieku, bez tej niekończącej się łatki, której tak bardzo nienawidziłam kiedyś, której się tak bardzo wstydziłam. Dawno temu. Kilka Noemi wstecz. Kilka lat wstecz. Pełna kompleksów, również związanych z wiekiem – 22 lata, 4 letnie dziecko. Patologia.
KUBRYŃSKA PRZEŁAMAŁA TABU.
„Mama” mnie otworzyła. Jak ja otworzyłam tę książkę. Mimo iż irytowała mnie ta nieodpowiedzialność z każdej kartki. Ta chęć poronienia, to palenie zioła. Papierosy jeszcze bym zrozumiała, ale zioło?! Zioło i chęć picia wina? Zapisanie się na jazdę konną w nadziei, że wypłynie z ciebie niechciany zlepek komórek? Halo! – miałam ochotę wrzeszczeć – kobieto masz lat 20, nie 12. A wszystko w latach 90, gdzie to 20 letnie macierzyństwo nie było niczym szczególnie odbiegającym od normy. 20 latki mają mężów, dziecko. W końcu pełnoletnie. Rzadko kto szedł na studia. A jednak była 20 latka, która poszła na studia, co w ciąże zaszła. I czego nienawidziła. I nie miała pomocy. Od prawie nikogo.
Samotność w matce. Matka samotna. Samotna. Tyle byłam w stanie z tej książki wyciągnąć na początku, kiedy nie mogłam zrozumieć jej fenomenu. Tego dlaczego trafiła do mnie kurierem, dlaczego mi ktoś ją chciał przesłać, dlaczego miałam być odpowiednim do niej czytelnikiem. Ja widziałam jak inni się zachwycają, a ja tego nie czułam. Czułam, że to świat, który trochę jest mi znany, ale jednocześnie już dawno za mną. Sto lat za mną. Wpadka jakby w innym życiu, to bycie niezbyt dobrą matką też. Brak pieniędzy również. W innym świecie, odległym. A potem pomyślałam: „zawsze miałaś lepiej, bo nigdy nie byłaś samotna, cholerna szczęściaro!”.
I ja byłam jednak odpowiednią osobą do jej przeczytania. Ja miałam przypomnieć sobie, że o wpadkach się nie mówi. Wpadki odbiera się negatywnie. Te dzieci się stygmatyzuje, tak jak ich matki. Ojcowie są gdzieś z boku, już nie są tak poddawani ocenie. Przecież ojciec już za samo to, że nie uciekł powinien dostać medal. A matka? Cóż. Matka ma być dobra. Wystarczająco dobra. Właściwie to my tak naprawdę nie mamy wyjścia. Każde nasze potknięcie ma jeden powód: „za młoda„. Te same błędy popełniane przez starsze matki oceniane są machnięciem ręki: „no, bywa”. U nas nie może bywać.
Kubryńska dojrzewała. Na każdej kartce papieru coraz bardziej. Ona narodziła się jako matka w tamten dzień, kiedy na świat przyszedł Piotruś. Ona była zmęczona macierzyństwem jak każda matka w pewnym momencie. Do tego w świecie, w którym nie stać Cię na pampersy, w świecie w którym brakuje pieniędzy na czynsz, a w pierwszej pracy klepią cię po tyłku i nie wypłacają pensji w terminie. Ja znam taki moment, kiedy podpisujesz umowę, na której widnieje kwota trochę ponad 200 zł do ręki. Podpisujesz, bo Ci mówią,że tak naprawdę, to zarobisz więcej. Aż przychodzi ten dzień, kiedy za miesiąc wiszenia na słuchawkach, miesiąc okłamywania ludzi i wciskania im kitu otrzymujesz trochę ponad 2 stówy wypłaty. 2 stówy. Dwieście polskich pierdolonych złotych. Za miesiac roboty!
I po tych kilku latach, kiedy sama stanęłam na finansowe nogi. Kiedy sama stworzyłam sobie miejsce pracy. Kiedy tyram i zarabiam o wiele, wiele więcej, ktoś przychodzi na mój instagram i trzaska komentarz, że nie mam pojęcia czym jest prawdziwe macierzyństwo, bo moje macierzyństwo to to, pchane wózkiem za kilka patyków … Bo mój dzieciak ma buty z trzema paskami, a ja mam kurwa trzy tapicerki do tego wózka, który wypala ślepia każdego, choć to stary model, kupiony używany, do auta. Ten „obleśny” na kurzej nóżce, ktory można do woli krytykować, wylewać żal, bo samemu się nie ma, a ja mam i jestem workiem bokserskim i zapewne nie ma pojęcia czym jest brak kasy. A ja wiem, bardziej niż Ci się wydaje …
„MAMA” NIEIDEALNA.
Piotruś nie umył zębów. Bo zapomniał. I poinformował swoją mamę o tym z dziecinną szczerością. Komuś puściły nerwy i w sumie już nie wiadomo, czy wiaderko frustracji się po prostu tą kropelką przelało, czy po prosty był #TENdzień. Kubryńska opisuje coś za co tysiące matek spaliłoby ją na stosie, zakopało, odkopało, pobiło, poćwiartowało, złożyło w jedną całość i jeszcze od nowa – spaliłoby ją na stosie, zakopało, odkopało …
Wtedy podnoszę na niego rękę i strzałem w jego głowę próbuje się ze swojej matczynej roli wydobyć (…) wpadam w bezlitosną furię, ile razy mówiłam, ile razy ci mam powtarzać, mam ci wpierdolić tu na ulicy, żebyś zapamiętał, mam ci skopać tyłek gówniarzu?! A on płacze, przepraszam, mamusiu, przepraszam, to się nie powtórzy, a ja dalej się miotam w pułapce, szarpię nim, szarpię jego drobnym przerażonym ciałkiem, za pieprzone nieumycie ledwo wyrżniętych zębów, zębów, których ludzkość nie myła przez setki tysięcy lat. Boże, czemu nikt nie reaguje, czemu nikt mnie nie aresztuje?! gdzie się podziali ludzi? Czemu nikt nie ratuje mi dziecka przede mną, przed moją wymuszoną miłością prymuski?! Czemu nikt nie odbiera dzieciom matkom, które kochają zbyt mocno?! Ratunku.
Buum.
Problem w tym incydencie polega na tym, że większość matek, które swoje macierzyństwo liczą w latach ma na swoim koncie taki incydent. Chociaż jeden. Podobny. Tylko szybko się ten incydent zakopuje. Odwraca głowę, zapomina. Sto razy przepraszam, a potem udawanie, że nas to nie dotyczy. Ja przecież jestem oazą spokoju, pierdolonym kurwa zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu.
I spoko. Wiesz, że to się nie powtórzy. Wyciągasz jakieś wnioski. Robisz coś lepiej, zmieniasz to, dochodzisz do wniosków, że te powody są durnowate, że to nie dziecko winne, tylko Ty. Ty, ty, ty, ty. Wytykasz paluchem siebie i tylko siebie. Nie da się inaczej. A potem robisz wszystko tak, by to był incydent, a nie codzienność. Codzienność to już byłby problem. Kubryńska nie opisuje codzienności. Ona opisuje potknięcia. Chodzenie w za dużych butach. Z wypchanymi watą czubkami. Bo wielce domorosłe gówniary zostały matkami. I bawią się w dom.
Kubryńska nie ma już 20 lat. Kubryńska też prowadzi bloga – Tu.
Jej książkę też możecie kupić. Kupić. Przeczytać. Zrozumieć. Dać szanse. Każdy w pewnym momencie dojrzewa.
11 comments