Cesarskie cięcie moimi oczami.
Zanim zaczniecie czytać ten wpis musicie zdać sobie sprawę z jednego podstawowego faktu: wszystko co jest tutaj zawarte, a co może być sprzeczne z Waszymi poglądami, jest tylko i wyłącznie moimi, czysto subiektywnymi odczuciami. Cesarskie cięcie było i jest dla mnie pewnego rodzaju traumatycznym przeżyciem i dopiero po dwóch miesiącach postanowiłam o tym napisać, z własnej perspektywy.
2 stycznia, między godziną 9 a 10 rano zostałam wezwana do gabinetu, w którym przebywał cały sztab lekarzy. Chwilę wcześniej rozmawiali o mnie, o moim bardzo złym KTG, o dziecku, które (już wtedy było podejrzenie) może być niedotlenione i za długo zwlekano z cięciem. Zwlekano, ponieważ mimo wszystko nadal mieliśmy ponad miesiąc do wyznaczonego dnia porodu. Usłyszałam również, że być może ciąża zostanie zakończona jeszcze tego samego dnia.
Nie wiem czy jestem w stanie Wam opisać co czułam, kiedy nagle wylano na mnie kubeł zimnej wody i moja tykająca od drugiego dnia świat bomba, właśnie wybuchła. Ja miałam jakąś mniejszą, lub wiekszą świadomość, że dni u mnie są policzone, ale nie miałam świadomości, że jest tak bardzo źle. Gdyby mój lekarz widział moje wyniki wcześniej, Staś byłby jeszcze rocznikiem 2016. Wykonano cięcie 3 stycznia rano ze względu na „zagrożenie życia płodu„.
Chciałabym jednak może nieco od początku …
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży rozważałam cc na życzenie. Byłam skłonna nawet za to zapłacić. Nie dlatego, że nie zależało mi na dziecku i byłam skrajną egoistką, ale dlatego, że kilka miesięcy wcześniej byłam przy porodzie naturalnym jako osoba towarzysząca i cholernie się bałam takiego rozwiązania. W drugiej połowie ciaży byłam już przekonana, że rodzę naturalnie. Chciałam mieć kontakt skóra do skóry, usłyszeć ten pierwszy krzyk, płakać ze szczęścia, patrzeć jak mąż przecina dumnie pępowinę i cieszyć się z tego, co odebrano mi z Jasiem. No i było coś jeszcze – szybki powrót do formy. Nie rozważałam innego scenariusza jak zajmowanie się Stasiem od pierwszych chwil po drugiej stronie wszechświata.
Finalnie było niestety zupełnie inaczej …
O tym, że będą najprawdopodobniej ciąć dowiedziałam się krótko po tym jak wyszłam z porodówki 27 grudnia. Z jednej strony myślałam: „ja pierdzielę i co teraz?!” z drugiej cieszyłam się, że zostanie odwalona za mnie cała czarna robota, bo po akcji-porodówka miałam już początki silniejszych skurczy i byłam przerażona coraz silniejszą skalą bólu (po prawie 8 latach od porodu naturalnego człowiek ten fakt zapomina). Było coś jeszcze – chciałam mojemu mężowi w pewien sposób zaoszczędzić tego widoku nad którym nie będzie miał kontroli – mnie w okropnych bólach powodujących jęki, krzyki i być może widok ingerencji w moje ciało w postaci nacięcia krocza. On teoretycznie był na to wszystko gotowy, ja na pewnym etapie coraz mniej.
Nie wiem czy jestem samotnie dryfującą boją, ale mnie cesarskie cięcie mocno rozczarowało.
Zwykle na wielu forach, grupach, dyskusjach samo cięcie ukazywane jest jak droga na skróty, niczym ta, którą podążył wilk w bajce o „Czerwonym Kapturku”. Tymczasem w moim przypadku ból, który towarzyszył mi po przebudzeniu był nie do wytrzymania i morfina była wybawieniem. Kiedy pierwszy raz się pionizowałam miałam ochotę zamordować mojego męża za ten troskliwy wzrok i za to, że to po cześci jego wina, oraz mojego lekarza za to co mi zrobił. W najgorszych snach nie przypuszczałam, że to cięcie o którym tak wiele się mówi, że jest „bezbolesnym porodem” spowodowało u mnie tak paraliżujący ból. Wstawanie, chodzenie,czy chociażby przekręcanie się na bok było jednym z najgorszych przeżyć w moim życiu. Pamiętam jak mi doradzono by się pionizować i chodzić. Więc chodziłam, nawet ponad moje siły, więc pewnego razu przeholowałam i prawie im padłam u małego na neonatologii. Byłam 24 godziny po cięciu i stałam ponad 20 minut aż nie skończy się obchód. Na końcu byłam blada jak ściana i zaczynało mi się kręcić w głowie. Usłyszałam tylko: „Ja dzwonię na oddział, żeby po panią przyjechali i niech pani się prześpi, mały jest w dobrych rękach”. A ja tak bardzo nie chciałam wracać… Spotkałam wtedy na neonatologii mojego lekarza, który poinformował mnie, że stan Stasia jest bardzo dobry, bo przed chwilą pytał i naprawdę mam iść się przespać, bo wyglądam źle. Jak miss na pewno nie, ale wtedy było mi wszystko jedno jak wyglądałam, chciałam wrócić do swojej formy. I wróciłam, cholernie szybko.
Miałam wielkie samozaparcie..
Jak spojrzę na to z perspektywy czasu to i w przypadku porodu naturalnego jak i teraz cesarki byłam rozdzielona z dziećmi, więc motywacja do chodzenia była wielka. Przy porodzie naturalnym wstałam bardzo szybko mimo, że przeszłam komplikacje, ale zemdlałam, więc mogłam próbowałć dopiero następnego dnia. I już nie dałam się położyć. Po cc wstałam koło godziny 17, ale miałam wrażenie, że mnie rozerwie i tak przez 3 dni. Tego trzeciego dnia wychodziłam całość po tym jak dostałam Stasia do siebie, a on szybko zrozumiał, że bujanie jest spoko. Więc prawie całą noc bujałam na stojąco. Efektem było bujanie się z bulionówką zupy następnego dnia. Ale wtedy zaczęłam również karmić małego siedząc po turecku na łóżku. O własnie. Wchodzenie na łóżko – obłęd. Na Polnej gdzie rodziłam łóżka były i są wysokie, ale nieregulowane. Ja mam wzrost krasnala ogrodowego – całe 156 cm – musiałam trochę się nagimnastykować, żeby siadać na łóżku i syczałam do PT, że ma mi kupić taborecik w IKEA. Ale jak wróciliśmy w 5 dobie do domu to byłam już w pełni sił.
Cesarskie cięcie ma całą listę potencjalnych skutków ubocznych…
Jak się naczytałam dziewczyn co miały w pierwszych miesiącach po cesarce, to robiło mi się niedobrze i sama mocno słuchałam własnego ciała, czy aby na pewno sama nie będę miała jakieś niespodzianki. Była to i nadal jest największa ingerencja w moje ciało, jaką kiedykolwiek miałam. Fakt jest taki, że jak wiecie, nie mialam większych problemów z powrotem do fizycznej równowagi i bardzo szybko już nie miałam żadnych oznak, że niedawno miałam cięcie. Niemniej jednak uważałam na to, czy czasem nie przeholuje. Ja czułam się już na tyle dobrze by wrócić po 2 tygodnia do ćwiczeń aby mój brzuch (który bądź co bądź nadal jest flakowaty) wrócił do siebie. Ale tego procederu nie rozpoczęłam. Wychodziłam za to normalnie z dziećmi na spacer, poruszałam się sprawnie i tylko czasem w miejscu cięcia czułam dyskomfort, który nie był nawet bólem. Aktualnie po dwóch miesiącach mogę śmialo powiedzieć, że nie pamiętam, że cokolwiek się działo.
Parę rzeczy mi pomogło.
1. Pierwszą rzeczą na mojej liście są butelki z dzióbkiem. Ogolnie chciało mi się baaaardzo mocno pić, tym bardziej jak potem rozbujałam laktację. PT przywoził mi więc butelki z wodą, a dużym ułatwieniem były te, które zwykle kupuje się dzieciom. Po cc naprawdę nie polecam się zachłysnąć, a te butelki automatycznie obniżały ryzyko, że zaczniecie kaszleć, co mogłoby być naprawdę jednym z najgorszych przeżyć w Waszym życiu. Ja po rurce od narkozy miałam cały czas ochotę kaszleć, ale za każdym razem jak się zbierało piłam dużo wody, bo czułam już jak mi się wszystko rozrywa od środka. Ból jak cholera.
2. Dodatkowo majtki siateczkowe, ale sięgajace prawie cycków. W ogóle to kupiłam sobie rozmiar M przez Internet i otworzyłam je dopiero w szpitalu. Nie mogłam w nie wcisnąć dupska. PT jechał kupić nowe. Na rynku są jednorazówki i wielorazówki, osobiście polecam wielorazówki, które będziecie mogły wyprać, bo po cc też się oczyszczacie i możecie łatwo je zabrudzić.
3. Kolejna sprawa to chodzenie w pozycji pionowej, bez zginania się. Tu mogę śmiało dodać, że była to jedna z najlepszych rad jakie otrzymałam po cięciu. Owszem bolało, ciągnęło i widziałam gwiazdy przed oczami z bólu, ale dzięki temu też szybciej wracałam do formy. Ma się wtedy taką ochotę chodzić zwiniętym, ale prostowanie jest wtedy najlepszym co można zrobić dla swojego ciała i dla siebie przede wszystkim.
4. Naprawdę nie bójcie się prosić o leki przeciwbólowe. Nie są one na tyle mocne by całkowicie i w pełni zażegnać ból, ale trochę go zmniejszają. Szpital w którym rodziłam oferuje środki przeciwbólowe w tabletkach, czopkach i w kroplówce. Zwykle korzystałam z opcji trzeciej. Choć wiele mam po cięciu faszeruje się lekami znacznie dłużej, ja w 3 dobie całkowicie wszystko odstawiłam.
5. Jak już będziecie w domu nie bójcie się prosić o pomoc – męża, mamy, taty, siostry, brata – kogokolwiek. Wasz mąż z kolei może wziąć 14 dni opieki nad wami 80% płatne (PT korzystał). Nie mylcie tego oczywiście z tacierzyńskim (tego PT jeszcze nie wykorzystał). Moja mama również miała urlop co również mi pomogło po tym jak PT wrócił do pracy. Wiem, że nie każdy ma takie możliwości, ale jednak jak za dużo się nachodziłam, nadźwigałam oseska czy zrobiłam jakieś proste czynności w domu to czułam dyskomfort w okolicach cięcia. Pomoc osób trzecich naprawdę wiele mi dała.
6. Uwaga! Po cc też możecie karmić! Jesteśmy na to idealnym przykładem. Poiczątki były trudne to nie ulega wątpliwości, ale ostatecznie już od dwóch miesięcy jesteśmy wyłącznie na cycku. Więcej TU.
Nie chcę już nigdy takiego finału …
Gdzieś tam w mojej głowie kłębią się myśli jeszcze o trzecim dziecku (nie, nie teraz, nie za rok, ani dwa) i mam niesamowity atrybut w postaci młodego wieku. Ja spokojnie mogę się zdecydować na 3 dziecko dopiero za kolejne 7 czy 8 lat. Ale strach przed kolejnym cięciem mnie paraliżuje. Porównując dwa porody, które miałam okazję przejść, zdecydowanie cesarka była gorsza. Samo znieczulenie, którego nie można było podać, narkoza, przez to 1 punkt Staś, neonatologia na którą jeździłam na początku wózkiem – to wszystko było straszne. Nie bardzo mogłam brać sama Stasia na ręce, bo wszystko ciągnęło, prosiłam zawsze o pomoc w pierwszych dwóch dniach. Generalnie czułam się paskudnie i kiedy ktoś przy mnie twierdzi, że cesarka to droga na skróty to mam ochotę strzelać jak do kaczek. Można o cc powiedzieć wiele, ale nie to, że zaliczyłam jakikolwiek skrót. Nie ja. Może wy, wasze koleżanki i ciotki. Ale w moim przypadku drogą na skróty był poród naturalny.
47 comments