Moje święte prawo.
Od 3 lat prowadzę bloga i od 3 lat co jakiś czas uderzam w mur rodzicielskiego absurdu. W myśl zasady „Wolnoć Tomku w swoim domku” doskwiera mi irracjonalne przekonanie społeczeństwa, że dzieciom nic nie wolno, a całe dzieciństwo powinno się składać z zakazów. Dzisiaj zdradzę Wam dlaczego pozwalałam rysować po ścianach, grzebać w szafkach i skakać po kałużach i to bynajmniej nie w kaloszach.
Mówili mi, że mam szafki zabezpieczyć. To było na początku. Ja miałam szafki zabezpieczać nie dla bezpieczeństwa dziecka, a dla spokoju. Po co niby miałabym sprzątać podwójnie, skoro można kupić za kilkanaście złotych odpowiednie kliny, które spokojnie będą pełnić rolę sztucznej niani. Tylko, że ja zamiast te szafki zabezpieczać, po prostu zrobiłam porządek i wszystko czym można się było bawić dłużej niż 15 minut wsadziłam do dolnych szafek, a wszystko czego nie powinien brać, poza zasięg jego rąk. Mały, raczkujący (acz niechodzący jeszcze Jaś) bawił się wiec torebkami do prezentów, wstążeczkami i całą masą skarpetek. Znudziło mu się po kilku dniach, tak samo jak zabawkami z fiszerów-prajsów i innych eko-sreko, które kosztowały krocie. Pytacie jaki był w tym wychowawczy „wow”? Otóż, kiedy moje znajome w dalszym ciągu musiały bronić szafki i szuflady przed dziećmi, moje dziecko miało szafki w czterech literach, bo szybko doszedł do wniosku, że nie ma tam nic ciekawego. Dla dzieci, przed którymi się wszystko zamykało, jasne było, że matka trzyma tam skarb (wyjątek robiłam w łazience).
No i co z tego, że malował po tych ścianach? Naznaczył teren w domu jak psy i koty. Ja to się nawet na początku wzruszyłam, kiedy zobaczyłam pierwsze trzy kreski na krzyż usadowione w miejscu na wysokości ówczesnego wzrostu Jacha. Można by rzec, że to był początek czegoś większego – aktualnie w łazience, od wielu tygodni, tuż obok toalety mam miniaturowe naklejki piratów. A w starym mieszkaniu, olałam Piccasa na ścianie w jego pokoju. Zaznaczyłam tylko, że bardzo bym prosiła, żeby nie wychodził poza swój pokój. Wyszedł. Narysował Zombie, o czym z dumą mnie poinformował. I nie żebym mu kartek nie dawała, ja nawet dawałam i naklejałam na ścianach wielkie bristole. Ale bristole są dla zwykłych śmiertelników.
Dawno temu, kiedy odwiedzaliśmy jeszcze place zabaw systematycznie, uzmysłowiłam sobie kilka faktów, które docierały do mnie z małym opóźnieniem. Po pierwsze: rodzice ciągle upominają swoje dzieci, a po drugie: oni non stop powtarzają: „uważaj, bo się pobrudzisz!„. Zabrzmiało więc dość kuriozalnie, kiedy kobieta +/- w moim wieku, usadowiona majestatycznie na ławeczce, upominająca swą córkę, aby nie siadała tak w tej piaskownicy w tej białej sukience, zwróciła się do mnie:
– A Pani nie szkoda ubranek synka? Jest bardzo brudny od tego piasku.
– Pralkę mam w domu proszę Pani.
Kurtyna.
Zanim zdiagnozowano nam Zaburzenia SI u Jaśka, pozwalałam mu naprawdę brudzić od błota wszystko. Nawet siebie … I choć faktycznie czasem zastanawiałam się jak posadzić go w wózku takiego brudnego i faktycznie nie raz musiałam prać tapicerkę od wózka co drugi dzień, jego zabawom błotem nigdy nie mówiłam: „Nie”. Na działce, dziadkowie kupili mu piaskownicę. Zaraz obok piaskownicy, znajduje się kran, do którego zwykle podłącza się węża ogrodowego. Jaś szybko opanował nalewanie wody do wiaderek czy konewki, a w połączeniu z piaskiem, można było robi niezłe bajoro. Były dni, kiedy naprawdę Jaś był dosłownie cały od błota – od włosów począwszy, na białych ubraniach kończąc. Co najważniejsze, moja pralka nigdy mnie nie zawiodła. Terapeutka Jasia biła brawo: „Całkiem nieświadomie prowadzili Państwo dziecku terapię sensoryczną”. Bingo!
Jaś wskakuje do kałuż. Obecnie już mniej. Wiek prawie lat 7 zobowiązuje do przestrzegania pewnych zasad. Ostatni raz wskoczył do kałuży parę dni temu. W kozakach rzecz jasna. Krótko po chorobie. Uznałam, że za chwilę sam się zahartuje. Tak jak zahartowały go dzieci w przedszkolu, które przychodziły z gilami po pas, a on musiał sobie jakoś radzić.
Jaś jest takim dzieckiem, przy którym znieczulica była swojego rodzaju barierą ochronną, żeby nie zwariować. Zaczął schodzić z fotela głową w dół, zanim zaczął chodzić. I choć na początku rzeczywiście chciałam z nim jeździć na tomograf głowy, za każdym razem jak spadł z czegoś wyższego niż dywan, po pewnym czasie ja po prostu olewałam wszystko i tylko w naprawdę skrajnych przypadkach sprawdzałam, czy jest cały. Do dnia dzisiejszego nie wiem, dlaczego ani razu nie byliśmy jeszcze na żadnym szyciu i ominęły nas wszelkiego rodzaju złamania i zwichnięcia. Na myśl przychodzi mi tylko jedno: Jach wykorzystał swój limit szpitalny po narodzinach.
Całkiem niedawno spadł z drzewa. A kiedy na początku stycznia spadł śnieg, wrócił do domu cały przemoczony, z czerwonym od zimna (i nie tylko …) nosem, bo tata, który z nim zjeżdżał z górki na sankach, upadł na niego i przydusił go swoimi prawie 80 kilogramami. Nie utopił się wprawdzie w toalecie, a mógł jak wiecie i nie przewrócił się w łazience na kafelkach, ale za to spadł z tego samego taboretu z grami na dół, bo próbował sobie coś tam sięgnąć (samodzielnie!). Był chwilowy płacz i nawet chwilowa zgroza (moja), bo grzmotnął całkiem nieźle razem z kilkoma pudełkami, ale żyje.
Nie żebym była całkowitą ignorantką jego życia. Przypominam sobie ten jeden raz, kiedy niezrażony górką Jach, zamiast zejść z rowerka biegowego (co zaproponowałam, a wręcz rozkazałam!) zjechał z górki wprost na promenadę i rozpędzony wjechał w barierkę ogradzającą chodnik od rzeki. Odrzuciło go na dwa metry (na szczęście do tytułu), a ja tak się darłam, że mnie chyba pół Śremu słyszało. Nie, nie byłam w stanie go złapać. Nie byłam w stanie go dogonić, bo górka jest stroma, a Jaś jechał z nogami w górze. Wtedy odstawiliśmy rowerek, zaliczając go do rzeczy groźniejszych niż wszystkie domestosy w domu i złowrogie toalety. Raz również nie wyhamował i wjechał facetowi pod koła, który zdążył się zatrzymać, bo wyjeżdżał na szczęście z parkingu. Właściwie finalnie to ja bym oberwała, bo byłam na tyle blisko, że go odepchnęłam i to przede mną zatrzymał się samochód. Cała Poznańska pewnie zamarła, kiedy rozległ krzyk pizgającej złem matki: „Spalę Ci ten rower w piecu!!!„.
I ja naprawdę ciągle słyszę: „A dlaczego Ty mu pozwalasz?!”. No bo mogę. Takie moje święte prawo. Zaraz mi z tego wyrośnie. Bo to nie jest kwestia braku wychowania. To są zwykle zakazy rodziców, którym się nie chce sprzątać po dziecku, czy pozwalać dziecku się przewrócić. Jak dziecko ma nauczyć się chodzić po drzewach, jak ciągle się go straszy, że spadnie. Jak spadnie to będzie leżeć. Złamie rękę? Nogę? No trudno, takie uroki dzieciństwa. Pojadę na pogotowie z nim, a potem narysuje Star Warsy na gipsie.
Sorry ludzie, ale dla mnie to jest kwestia być albo nie być. Za mną nikt nie latał jak chomik w kółku, z parasolem odpowiedzialności nad głową. Jak spadłam z czegoś, to miałam wybór: albo popłakać i lecieć do domu, albo wstać i iść się bawić dalej. Prosta matematyka. A łaziłam po drzewach, płotach i trzepakach. Ze wszystkiego spadłam.
„Gdyby nie Prezes nie wiedziałabym, że moja pralka pierze kamyki, patyki i szyszki.
Nie wiedziałabym jak to jest ścierać niebieską farbę plakatową z podłogi.
Ani, że łazienkę można zalać gąbką.
Nie wiedziałabym również, że nasza toaleta jest wszystkożerna i że papier toaletowy schodzi wtedy w ilościach hurtowych. A nie tylko papier, bo i moje kolczyki się w ubikacji potopiły. Nieszczęsne.Prawda jest taka, że gdyby nie Prezes w ogóle nie wiedziałabym o wielu rzeczach, a jego eksperymenty sprawiają, że czasami siadam sobie i myślę, czy tłumaczenie mu po raz bilionowy czegośtam ma jakikolwiek sens.” – tekst w 2013 roku!
Ja się też czegoś uczę. Bo on jest najlepszym nauczycielem.
9 comments