5 lat później …
Ranne KTG wykazało zerowe skurcze. Tak jak każdego dnia od 50 dni. Świeciło słońce i chociaż tyle byłam w stanie zobaczyć przez okno, bo od dwóch miesięcy nie byłam na zewnątrz. Była środa jak każda inna środa niczym nie różnica się od pozostałych dni. Śniadanie jadłam w spokoju posługując się jedną, mniej sprawną ręką do której wbity miałam wenflon uzmysławiający mi, że jesteśmy już bliżej niż dalej. Że skoro tabletki przestały działać, to lada dzień przestanie też działać kroplówka.
PT odebrał telefon około 10. Mówił, że wyjeżdża, zabierze to o co prosiłam a potem pojedzie do pracy. Żadne z nas wtedy nie przypuszczało, że do pracy już nie dojedzie.
Ostatniego sms’a wysłał o 10:37.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, że rodzę. PT też nie. Myślał, że to kolejny (spośród wielu) fałszywy alarm.
Tylko, że tym razem był to już koniec mojej walki. Teraz to on musiał walczyć. O życie.
17 czerwca 2009 roku o godzinie 10:48 w Klinice na Polnej w Poznaniu na świat przyszedł Jaś. 10 tygodni przed czasem. Dzisiaj mija 5 lat odkąd jest z nami. Odkąd pokazał nam tyle skrajnych emocji jednocześnie co nikt inny przez całe nasze dotychczasowe życie.
Piję właśnie kawę. Ale kawa smakuje inaczej. Być może dlatego, że dzisiaj jest ten dzień. Szczególny i inny niż pozostałe. Każda matka na temat narodzin swojego dziecka byłaby w stanie napisać książkę. Ja mogłabym napisać dramat rozgrywający się w czterech ścianach poznańskiej kliniki, kiedy czułam, że tracę bezpowrotnie część siebie.
Chciałam usłyszeć jego płacz. Chciałam, żeby krzyczał, tak jak każde zdrowe dziecko. Tak jak ja krzyczałam, kiedy go rodziłam. Nie krzyczał. Była cisza. Przerażająca cisza i cichy jęk, który był jedynym znakiem, że żyje.
Rodzina i znajomi gratulowali. Te gratulacje brzmiały dziwnie. Jak się zachować w takiej sytuacji? Co powiedzieć?
Zobaczyłam go wtedy tylko raz. Przy porodzie. Mieścił się położnej w dwóch dłoniach.
– To chłopiec – słyszę jakby z oddali, bo mój mózg się wyłącza. Przestaje normalnie funkcjonować. Wszystko działo się zbyt szybko. Nie byłam w stanie przyzwyczaić się do myśli, że rodzę. Że jest już po wszystkim. A może dopiero wszystko miało się zacząć? Nie dotknęłam go mimo iż wyciągnęłam rękę, która po chwili bezwładnie opadła. Nie przywitaliśmy się. Po prostu go zabrano. Na Intensywną Terapię, gdzie spędził pierwszy miesiąc swojego kruchego życia.
Chciałam do niego biec. Czułam, że mogę. 7 godzin po porodzie, mimo dwóch zabiegów w tym jednego pod narkozą, wycieńczona, zrozpaczona, przyglądająca się szczęściu kobiet leżących obok, które właśnie tuliły swoje piękne, donoszone dzieci. Pobiegnę. Mogę.
Dano mi ultimatum. Jeżeli o własnych nogach dojdę do łazienki pozwolą im pojechać na wózku do Jasia. Do łazienki dotarłam o własnych siłach. Na skrzydłach, bo chciałam go zobaczyć. Dotknąć. Powiedzieć jak bardzo go kochamy. Ale z łazienki nie wróciłam. Zemdlałam.
Poszłam do niego kolejnego dnia. Nie dałam się posadzić na wózku. Chciałam wrócić do siebie jak najszybciej. Przynajmniej fizycznie, bo psychicznie nic nie było tak jak powinno. Ja sobie poradzę – mówiłam, kiedy pielęgniarki kiwały głową, że mogą zemdleć. Nie zemdlałam już nigdy więcej mimo iż w głowie mi wirowało. Musiałam być silna, dla niego.
Leżał na końcu sali. Pod oknem. Podłączony pod wszelką możliwą aparaturę, która co jakiś czas dawała o sobie znać. Wszędzie wenflony, wszędzie rurki. Respirator. Moje dziecko.
– Może go Pani dotknąć – psycholog otwiera okienko inkubatora. Jest ze mną, ale tak jakby jej nie było.
Wyciągam rękę. Dotykam go po raz pierwszy, ale potem cofam rękę.
Po raz pierwszy zaczynam głośno płakać. Wpadam w histerię. Wyprowadzają mnie stamtąd.
Kawa dopita. Jedna łza spływa po policzku i kolejna i kolejna. Tylko tym razem ze szczęścia.
100 lat kochany synku! Dzisiaj Twoje święto!
To Ty od 5 lat uczysz nas jak przezwyciężyć strach i jak cieszyć się z małych rzeczy. To Ty pokazujesz, że po każdej burzy wychodzi słońce jeszcze jaśniejsze niż poprzednio. To Ty dałeś mi moc i pokazałeś mi miłość bezgraniczną, której nigdy dotąd nie czułam.
Obyś się zawsze tak dużo śmiał.
Mój mały bohaterze …
34 comments