Ktoś mi się kiedyś zapytał jaki jest według mnie najważniejszy czynnik w związku, który buduje tak wieloletnie partnerstwo. Zgodnie z prawdą i czysto subiektywnie odpowiedziałam, że według mnie u nas najważniejsze jest zaufanie. Poza tym jest coś, co nas połączyło mocno. Przyjaźń. Poza faktem, że jesteśmy małżeństwem, jesteśmy też przyjaciółmi. I mamy dwa skrajne charaktery …
Zaczęliśmy się spotykać w grudniu 2007 roku. I tak naprawdę szczerze mówiąc ja nie patrzyłam na Artura jak na mojego przyszłego męża, bo takie związki prędzej czy później się rozwalają i rzadko w ogóle się zdarza, żeby w wieku 16 lat znaleźć już tę swoją drugą połówkę. Ja znalazłam.
Rok później, dzień po naszej rocznicy, dowiedziałam się, że jestem w ciąży. I wiecie, niby wszystko fajnie, ale ja nadal miałam lat 17 (kończyłam właśnie drugi semestr szkoły średniej) i szczęśliwie w lutym kończyłam już 18,a on był studentem na szczęście ze stałą pracą (w której notabene trwa do dzisiaj). I taka kolej rzeczy prawie nigdy nie wróży nic dobrego.
Było coś, co sprawiło, że się wyłamałam z pewnych oczekiwań. Dosadnie powiedziałam, że nie zgodzę się na żaden ślub. Doszłam do wniosku, że wolę być 18 letnią samotną matką, niż 18 letnią rozwódką. Finalnie zawarliśmy małżeństwo dopiero w roku 2016 (data była ustalona w roku 2015), kiedy byłam w na początku ciąży ze Stasiem.
Jak pewnie wszyscy wiedzą moja ciąże z Jasiem była traumatyczna. Zwykle takie doświadczenia idą w dwie strony – albo umacnia to związki, albo wręcz przeciwnie, bo każdy taką sytuację przechodzi inaczej i nie ma ogniwa, którego mogłoby to wszystko posklejać. Ja miałam to szczęście, że Artur od początku był ze mną. Tuż obok. Zawsze.
Przez te 12 lat przeszliśmy przed dwa porody przedwczesne. Oboje pogodziliśmy się z tym, że więcej dzieci nie będziemy mieć (natura sama zdecydowała za nas, ale o tym może innym razem), choć Artur zawsze marzył, żeby być przy porodzie. Ja czułam, że obdarłam go z tego, ale on nigdy nie dał mi odczuć, że ma do mnie oto pretensje.
Zanim zaczniecie myśleć, że idealne związki istnieją, to chciałam od razu sprostować, że wcale tak nie jest. Mieliśmy dwa poważniejsze kryzys, które udało nam się po ogromnej pracy zażegnać, bo każde z nas wiedziało, że jest coś, co nas łączy – Jaś. I jest to jeden z najbardziej oklepanych argumentów, bo osobiście uważam, że lepiej wychowywać dziecko razem, ale jednak osobno jako partnerzy, niż męczyć się w związku, który zacznie być toksyczny i nie przyniesie nic oprócz goryczy.
Artur wiedział, że wiele naszych problemów o których czasem wspominam w tematach około rodzicielskich, jest powiązanych z moją traumą po porodzie Jasia. Moje zachowanie, stany depresyjne, które burzyły cały mój świat miało jeden współczynnik. To on pewnego dnia powiedział, że powalczy o nas i podał mi pomocną dłoń. I to w czasach w których ja nie wierzyłam w siebie, ani w to, że będzie kiedyś normalnie, fajnie.
Mam stwierdzone PTSD i wcale się tego nie wstydzę. Wręcz przeciwnie zamierzam o tym mówić często, gęsto i oswajać ludzi z tym, że czasem (i to wcale nie tak rzadko) po traumatycznych przeżyciach dochodzi do załamania psychiki. I takie mówienie „podziwiam cię za siłę, ja nie dałabym rady” w rezultacie nie ma pokrycia z rzeczywistością. Ja nie byłam silna. Ja na taką tylko wyglądałam. Z wierzchu.
Czy się kłócimy? No pewnie, że tak. Ale zwykle o pierdoły … Co więcej Artur jest człowiekiem bardzo spokojnym, ja z kolei wręcz przeciwnie. Jestem roztrzepana i (jak mawia często mój mąż) rozkapryszona, co oczywiście jest moją największą wadą, której mam świadomość. Ale też wiem, że byłam rozpieszczana przez rodziców i choć nauczyłam się dzięki nim wiele, to jednak ta cecha „musi być tak jak ja chce” powodowała u nas dużo kłótni. Ja dodatkowo strzelałam focha, nogą też potrafiłam tupnąć, a Artur mówił wtedy na mnie „cholerna księżniczka” ja prychałam, że jest „cholernym gburem”.
Na weekend majowy wreszcie możemy wyjechać sami. Tylko ja i on. Pierwszy raz odkąd jesteśmy rodzicami faktycznie możemy sobie na to pozwolić. Padło na Paryż. Zawsze chciałam zwiedzić Luwr. Artur zna bardzo dobrze francuski, więc możemy na spokojnie jechać na własną rękę. Jest tylko jeden problem. Boję się latać. Przy moich stanach lękowych, dokładanie kolejnych takich lęków nie jest wskazane, bo może powodować kolejne ataki paniki. Więc mamy jeszcze opcje jakiegoś ciekawego miejsca w Polsce.
Ale wiecie co? Ja mogłabym z nim wyjechać nawet pod namiot i całe trzy dni grać w karty. Artur zaraził mnie grami planszowymi i karcianymi, a my razem zaraziliśmy tym samym Jasia. Niedługo pewnie do naszego teamu dojdzie Staś.
I naprawdę życzę Wam takiego związku, choć ja nadal się śmieje, że nie wiem skąd takiego Arturka wytrzasnęłam. I w sumie to marzę o tym by moi synowie byli takimi mężami i ojcami jak Artur. I mam nadzieję, że wspólnymi siłami uda nam się tak chłopców wychować. Choć Stasiu dzisiaj jak mu mówiliśmy, że też kiedyś będzie miał żonę i pewnie dzieci, powiedział mi, że on nie będzie miał dzieci, bo nie lubi dzieci …