Zanim zjawił się u nas w domu tylko o nim czytałam. W kolejnym poradniku i jeszcze kolejnym. Nigdy nie sądziłam, że będę wspierała część tego etapu, najlepiej jak potrafię.
Prezes miał 2,5 roku, kiedy go wymyślił. Na początku pojawiał się tylko w opowieściach i był kolorowy. W końcu zaczął przybierać całkiem realną postać.
Próbowałam na to spojrzeć dziecięcymi oczkami, ale dawno już te oczy straciłam. Dorosłe nie są już tak podatne na magię wyobraźni. Chciałam zobaczyć, ale nie zobaczyłam.
Nazywał się Sikard.
Przez jakieś dwa lata było nas czworo. Był jeszcze Sikard, choć tylko my i dziadkowie o nim wiedzieliśmy, reszta traktowała go jako dalece odbiegający od normy rozwojowej twór Prezesa. Byli i tacy, którzy kazali nam zaprzeczać, że ten zmyślony przyjaciel w ogóle istnieje, ale ja nie miałam serca. Potulnie twierdziliśmy, że Sikard istnieje i tak już pozostało. Przyzwyczajenie było wielkie.
Chodził z nami wszędzie. Na spacery, do restauracji. Nawet jeździł z nami autem i autobusem, zawsze zajmując jedno miejsce. Kilkakrotnie musiałam go brać na kolana w autobusie, bo Prezes był zbulwersowany, że ktoś siada na Sikarda. Raz PT musiał się cofać do auta kilka metrów, bo nagle dziecię przypomniało sobie, że przyjaciel został w aucie. Na nic się zdały tłumaczenia, że jest obok nas. Został w samochodzie i już.
W restauracji, przez dobre 10 minut tłumaczyłam, że nie zamówimy dla Sikarda dodatkowego obiadu. Sikard wybrał sobie naleśniki. Koniec kropka, a Prezes woli zupę warzywną. W końcu jakoś udało się przekonać, że będą jeść z jednego talerza. Ale krzesło było zajęte. I nikt nie mógł tego krzesełka zabrać. Poprosiłam tylko o dodatkowe sztućce.
Musiałam go ubierać przed wyjściem z domu, zakładać niewidzialne dla mnie buty i rękawiczki. Przed snem dawać buziaka w powietrzu i czekać aż ubierze sam kurtkę. Tak. Czasem czekałam kilka minut. A przecież nierzadko się spieszyłam.
Z boku mogło to wyglądać różnie. Trzyletnie dziecko mówiące samo do siebie, albo do mnie o kimś, kogo nikt poza nim nie widział. W końcu chyba sami zaczęliśmy w niego wierzyć i do niego mówić.
Były sytuacje, które sprawiały, że zamierałam. Chwilowe zwątpienie i gdzieś tam przeczytana informacja, że dzieci widzą więcej niż człowiek dorosły.
Mieszkamy w starej kamienicy, która pamięta pierwszą i drugą wojnę światową. Dzień jak co dzień. Na huśtawce buja się Prezes, pokazujący nagle palcem na koniec korytarza.
– Tam stoi Sikard.
Zamieram.
To były początki, kiedy zaczął przybierać realną formę, bo wcześniej był tylko w opowieściach.
– Ale tam nikogo nie ma?
– Przeszedł obok Ciebie właśnie, usiadł na moim taboreciku i pyta czy możemy razem pograć w piłkę. Możemy?
Sikard był w trudnym dla nas etapie życia. To był ten czas, kiedy chodziliśmy z dzieckiem do psychologa. Kiedy były podejrzenia zespołu Aspergera. Kiedy dziecko wykazywało inteligencję wybiegającą sporo poza ramy wiekowe, co – uwierzcie! – jest bardzo trudne. Kiedy zupełnie nie potrafił odnaleźć się w grupie rówieśników i kiedy stwierdzono u niego zaburzenia Integracji Sensorycznej.
Obecnie, kiedy wszystko jest w normie, kiedy psycholog nie jest nam potrzebny w ogóle, kiedy zespół Aspergera został niepotwierdzony, zaburzenia SI ulotniły się, a rówieśnicy zaczęli pojawiać się również w naszym domu całkowicie akceptowani, odszedł również Sikard.
Skłamię jeśli napiszę, że jego obecność mnie czegoś nie nauczyła. Nauczyła. Wiele.
Akceptowałam coś, co przekracza granice dorosłego świata. W naszym świecie uznawane jest to za dziwactwo. Ja poza akceptowaniem brałam czynny udział w wspieraniu Sikarda jako osoby. Pozwalałam mu być tak długo jak chciał.
Dzięki niemu poznawałam również zakątki dziecięcej wyobraźni. Widziałam emanującą siłę wyobraźni, która nie została jeszcze zaburzona przez dorosłe schematy, tak dalekie od beztroski.
To był eksperyment. Nie wiedziałam, czy robię dobrze. Czy któregoś razu nie zrobię zbyt dużego kroku do przodu i będzie to miało przykre konsekwencje.
Dzisiaj twierdzę, że to co zrobiłam było dobre. To co zrobiliśmy. Tata również wspierał Sikarda. Razem nawet leżeli na kanapie i oglądali bajki.
Moja corka ma trzy i pol roku i od jakiegos czasu tez ma wymyslonego przyjaciela. Jest tak jak bylo u was. Jezdzi z nami wszedzie bawi sie z nami. Duzo osob puka sie w glowe i powtarza ze musimy wybic jej go z glowy, ale wierze ze sam on zniknie tak jak i u Was
My tez mielismy takiego przyjaciela, a wlasciwie przyjaciolke . Jula miala okolo 2,5 roku jak ja wymyslila , miala na imie Hajka i miala podobno piekne blond wlosy, tak jak piszess byla z nami wszedzie , nawet miala swoja podkladke w aucie. Pozniej jakos o niej przestala wspominac