To chyba nie będzie typowa recenzja książki, lecz bomba moich przemyśleń po przeczytaniu książki 3550 cudów narodzin – Jannette Kalyta. O moich porodach zresztą mogę powiedzieć wiele, lecz „cud narodzin” rzadko przechodzi mi przez gardło. No, chyba, że przyjmiemy, że cudem jest to, że chłopcy ze swoich narodzin wyszli bez żadnych konsekwencji. Z żadnym z nich się nie przywitałam. Przy ostatnim porodzie byłam pod narkozą. Nie miałam i tak szans usłyszeć pierwszego krzyku Stasia. A on i tak nie krzyczał. Nie oddychał. Nie ruszał się. Dostał tylko 1 punkt.
Miałam poczucie, że lekcje, które przychodzi mi odrabiać są coraz trudniejsze. Jednak ciągle sobie powtarzałam, że moje życie zawodowe to nie tylko przypadki medyczne – za nimi stoją zwyczajni ludzie ze swoimi emocjami, obawami, decyzjami, często bezradnością. A ja stoję za nimi. – cytat z książki.
Tę książkę poleciłabym chyba wszystkim ciężarnym i przyszłym matkom. I w pierwszej kolejności do tych pań książka powinna być dedykowana. Ona w pewien sposób oswaja z myślą o porodzie siłami natury i ukazuje wszystko w zupełnie innym świetle. Udowadnia, że poród można przejść bezpiecznie, z pełnym poszanowanie własnego ciała, z godnością, bez godzenia się na przedmiotowe traktowanie. Kalyta udowadnia również niejednokrotnie, że to w jaki sposób przeżywamy poród, jest już w nas zaprogramowane i bardzo zależne od naszego podejścia. Od tego czego chcemy i jak bardzo elastyczne będzie podejście osoby odbierającej poród.
Jest w tej książce coś jeszcze – to podróż w czasie do lat 80, kiedy sama autorka rodziła dzieci. Ukazany jest poród w polskich szpitalach oraz podejście personelu do samego rodzenia. Uzmysławia czytelniczkom jak wiele się zmieniło od tego czasu, ale ile murów trzeba było wcześniej przebić. Jedną z osób przebijających ów mur była właśnie autorka książki, która pewnego dnia odważyła się położyć dziecko na piersi matki po porodzie. Wtedy był to proceder za który o mało nie wyleciała z pracy, wstawiła się za nią jednak pani neonatolog, która zażądała takiego rytuału widząc ogromne dobrodziejstwa z tego płynące.
Dla kobiet był to ekshibicjonistyczny rytuał; na długo pozostał w ich pamięci. Należało odrzucić pościel i pokazać krocze, rozstawiając szeroko nogi. Jeżeli krocze było wyjątkowo obrzęknięte lub źle się goiło, kolejne rzędy uczestników obchodu przeciskały się między łóżkami, żeby koniecznie je obejrzeć. – cytat z książki.
Przede wszystkim na przestrzeni tych wszystkich lat świetnie ukazano, że głównym problemem w polskich szpitalach była zmiana mentalności personelu. Niektórzy zatrzymali się właśnie na latach 70-80 i nie zamierzali nic zmieniać, inni chcieli pokazać, że kobiety mają prawo rodzić w poszanowaniu dla własnego ciała, oraz i przede wszystkim w towarzystwie bliskiej sobie osoby. W latach 90 powoli zaczęła rozwija skrzydła Fundacja Rodzić Po Ludzku, której niewątpliwy wkład w polskie porodówki dał nam, kobietom wiele praw. W tym rodzenie z osobą towarzyszącą, plan porodu, czy kontakt skóra do skóry po prawidłowym porodzie fizjologicznym. I to w placówkach publicznych. Takie rzeczy na początku lat 90 można było uzyskać w prywatnych klinikach lub prywatnych Domach Narodzin, w tym Ewa-2 do której ze szpitala państwowego na wiele lat przeniosła się Kalyta, co dało jej możliwość rozwinięcia pasji odbierania porodów z indywidualnym podejściem do rodzącej. W publicznych placówkach nadal było to w powijakach.
Położnictwo wszystkim kojarzy się z witaniem, rzadko z żegnaniem. – cytat z książki
W książce opisane są różne historie, różnych ludzi. W tym poruszony był również niewątpliwie trudny temat rodzenia martwego dziecka. Autorka zaznaczyła na początku rozdziału „I … cisza”, że jest to jedna z tych sytuacji, które nie powinny się wydarzy. Nigdy i nikomu.
Choć rozdział niewątpliwie jest tragiczny – kobieta rodzi martwą córkę, a właściwie jedzie do porodu nie wiedząc jeszcze, że serduszko nie bije, poruszony jest temat godnego pożegnania się z dzieckiem. Kiedy po narodzinach ojciec z matką pozostają na pewien czas z dzieckiem i żegnają się z nim, Kalyta rozmawia z nimi o tym jak ważna jest żałoba i pożegnanie. Po dwóch latach ci sami ludzie razem z autorką rodzą zdrowego chłopca.
Przeciwieństwem dla takiej historii jest oddanie jednego z bliźniąt. W latach 80, kiedy to się wydarzyło USG było luksusem. O tym, że kobieta nosi bliźnięta dowiedziała się krótko przed porodem. Miała już córkę w domu, zostawiła więc sobie syna, twierdząc, że nie jest gotowa na takie poświęcenie. Dziewczynka z kolei trafiła do adopcji. Dzisiaj ma ponad 30 lat … I być może sama jest już matką.
Pozostawiam kobietom różne opcje, ale każda z nich musi samodzielnie dokonać wyboru. Zachęcam je do szczerości wobec siebie. To ich poród. – cytat z książki.
Ja się tej książki zwyczajnie bałam. Dla mnie poród to dość przykry temat. Dwukrotnie obdarto mnie z pewnego „rytuału” i z pewnej części kobiecości. Nie tylko zresztą mnie. Mojego męża, który również chciał w tym uczestniczyć także. Na jeden poród się spóźnił – zresztą, do dzisiaj nie wiem czy jego uczestnictwo byłoby mi potrzebne i czy faktycznie chciałabym aby właśnie w takiej sytuacji i przy takim porodzie mnie widział. Przy drugim porodzie siedział przed salą operacyjną. Siedział i widział jak rzesza lekarzy i studentów wybiega z inkubatorem na OITN, a chwilę potem wyszedł do niego lekarz by poinformować go, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Ja wtedy byłam w innym świecie, świecie braku świadomości istnienia i tego co się własnie dzieje. Narkoza puściła później. I obudzenie się w świecie, w którym moje dziecko jest znowu poza moimi objęciami przysporzyło mi masę cierpienia. Wewnętrznego. Ja wtedy nie uroniłam ani jednej łzy. Płakałam po tym porodzie tylko raz. Pod prysznicem. Po tym jak koleżanka opowiadała mi tego samego dnia jak razem z mężem tulili swoje nowonarodzone dziecko, a ja zdałam sobie sprawę, że mi nigdy nie będzie to dane.
Los miał dla mnie zupełnie inny scenariusz – swoich dzieci nie przywitałam, lecz w marcu 2016 roku przywitałam N. Nie byłam gotowa na bycie przy porodzie kogokolwiek, ale byłam wtedy jedyną osobą w domu, która mogła jechać z I. do porodu. Sama wtedy planowałam dziecko i nie do końca byłam pewna, czy powinnam przy tym uczestniczyć. Ale też nie mogłam I. zostawić. Nie tam, nie tak. Przywitałam więc N. choć nie był to 10 punktowiec, a poród był trudny. Długo po nim myślałam, że jedyną alternatywą dla mnie jest cesarka. Z porodem naturalnym oswoiłam się w połowie ciąży nie widząc innego scenariusza. Los jest przewrotny i uznał, że nie jest mi pisane doznać TEGO uczucia, tej prawidłowej kolejności. Zbyt powoli, ale jednak pogodziłam się z tym. Choć nadal drzemie we mnie wiele żalu.
Pod koniec mojej drugiej ciąży miałam pełno leków, przeczuć i to dość negatywnych. Budziłam się w środku nocy oczekując kopniaków, przerażona. Nagle przestałam się bać przedwczesnego porodu co uznałam za nowe odkrycie, ale zaczęłam się bać tragicznych rozwiązania. Zaczęłam się panicznie bać tego, że wydarzy się coś w tygodniach w których już nic nie powinno się wydarzyć. W tygodniach „teoretycznie bezpiecznych”. Około 32 tygodnia myślałam o tym, żeby go ze mnie wyciągnęli, bo bałam się, że za moment nie będzie już co wyciągać. Lekarz mnie uspakajał, że wszystko jest dobrze. Ja chciałam w to wierzyć, lecz przeczucie było silniejsze. Dzisiaj zastanawiam się, czy mój organizm nie dawał mi znaku, że coś się dzieje, czego nikt nie jest w stanie przewidzieć.
Jeżeli coś dla mnie jest nielogiczne, próbuję stanąć z boku i zrozumieć, komu potrzebne jest to trudne doświadczenie: dziecku, rodzicom, a może to moja lekcja? – cytat z książki.
Kurcze wciągnęłam się w twoja opowieść, a to takie krótkie było że czuję niedosyt.
Matko Prezesa miałam w pewnym sensie podobne do Twojego poczucie niespełnienia w kwestii porodów moich dzieci. Pierwszy syn urodzony w 29 tygodniu przez cc w pełnej narkozie, z racji transportu do innego szpitala, JA widziałam go po raz pierwszy w piątej dobie jego życia! Wcześniej musiałam zadowolić się filmikami, które przywoził mi mąż. W kolejnej ciąży miałam nadzieję odczarować swój poród. Tymczasem dwa lata później doświadczyłam porodu dziecka martwego. Córkę tuliłam w ramionach kilka minut, po czym zabrano mi ją, bo musiałam mieć wykonane łyżeczkowanie. Cudem wybłagałam położną, żeby zostawiła córkę w sali chociaż do przyjazdu mojego męża, który też nie zdążył na sam poród. Mąż miał szansę córkę zobaczyć, ale już żadne z nas nie dostało ponownej szansy na to, by ją przytulić. Do dziś mam o to żal do presonelu. Nie wiem, jakie masz plany macierzyńskie, chociaż wiadomo, że życie i tak pisze swoje scenariusze…w każdym razie MASZ JESZCZE SZANSĘ 🙂 Ja dopiero w trzeciej ciąży dotrwałam do terminu i szczęśliwie powitałam swoje dziecko. Tak po prostu, tak normalnie. Nigdy nie wiadomo co los nam przyniesie… A książkę czytałam dawno temu, dosłownie jednym tchem. Warto poświęcić jej chwilę.