Oto Polki jedna po drugiej zaczynają publikować na łamach portali swoje historie jak zostały potraktowane podczas badania w gabinetach ginekologicznych. Nie ukrywajmy – obcy facet (generalnie ginekologów-facetów jest znacznie więcej w zawodzie) grzebie Ci w miejscach do których ma dostęp tylko ten „jeden jedyny” (w danej chwili). Rozbierz się, rozkracz – normalnie istny chillout.
Zabieram głos.
Swoją przygodę z ginekologami rozpoczęłam w wieku 17 lat. Nie dlatego, że chciałam się przebadać – po prostu zaszłam w ciążę. Nie zastanawiałam się zbytnio do którego mam iść, poszłam do tego, który był ponoć „najlepszy”, bo przecież będąc jeszcze samemu dzieciakiem średnio o takich sprawach się myśli. Wybiera się tego, którego ktoś tam poleci. Byle był. Byłam w budynku, obskurnym jak jasny gwint, siedziałam w długiej kolejce, z kobietami nie umówionymi na żadną godzinę, tylko na dzień jak ja. Wchodziło się na zasadzie „kto pierwszy ten lepszy„. Była jedna łazienka, która jednocześnie była przejściem do gabinetu lekarza z kanciapy, która robiła za biuro grubej i naburmuszonej wiecznie sekretarki. I do tej łazienki wpychało się po dwie kobiety na raz. XXI wiek. Obecnie w życiu bym się na coś takiego nie pisała i współczuję wszystkim kobietom, które muszą, bo np. nie mają pieniędzy.
Wizytę odbyłam jeszcze jako osoba niepełnoletnia. Nikt nawet słowem nie zapytał, gdzie rodzice, ot – kolejny dzieciak w ciąży. Padło tylko jedno pytanie, czy rodzice wiedzą, a wiedzieli, więc uwierzono mi na słowo, lub po prostu nie miało to większego znaczenia dla nikogo. Kto by się przejmował … Tym bardziej odbębniając tylko wizytę „byle była”. Zaraz i tak kończył 18. Zero zaangażowania, zero tłumaczenia. Czasem się dziwię, że dostałam zdjęcie z USG.
Resztę już znacie – w 23 tygodniu ponoć prawidłowo przebiegającej ciąży nagle odeszły wody. Lekarz omijał mnie na korytarzu, a na „dzień dobry” nawet nie spojrzał w moją stronę. I tu zaczynam to co nazywam „znieczulicą ginekologiczną”. Moją własną.
Po 50 dniach w szpitalach – a właściwie licząc i po porodzie 52 dniach – badało mnie tylu lekarzy i widziało mnie tylu studentów, że włączyła mi się znieczulica na całą resztę życia. Podchodzę do badania ginekologicznego na totalnym luzie, co nie oznacza, że jestem pozbawiona emocji i nie potrafię się postawić. O tym za moment. Tak się jakoś moje życie potoczyło, że oddziały ginekologiczne były dla mnie swojego czasu jak drugi dom, a ja miałam wrażenie, że wiem o nich wszystko.
Jestem jedną z tych osób, które mają pełną świadomość tego, że szpitale kliniczne mają swoje zasady – jedną z zasad jest przyjmowanie studentów. I ja jako pacjent jestem poniekąd ich królikiem doświadczalnym, a na kimś się uczyć muszą, bo to przecież przyszli lekarze i przyszłe pielęgniarki. Więc zarówno w jednej jak i drugiej ciąży nie miałam nic przeciwko by byli obok. A byli – przy porodzie, USG, pobierali krew, robili zastrzyki. Nie protestowałam.
Ponieważ przez całe moje dotychczasowe życie miałam do czynienia i z panami i z paniami ginekolog (z tymi pierwszymi w większych ilościach) zdążyłam sobie wyrobić zdanie, że panowie są o wiele delikatniejsi, choć nie uogólniam, choć jeszcze nie trafiłam na delikatną panią ginekolog. Wręcz przeciwnie. Największa świnia ludzka na jaką trafiłam w tym zawodzie była właśnie kobietą. Choć sądzę, że w tym momencie obrażam Bogu ducha winne świnie. Blondyna po pięćdziesiątce, ponoć stara panna. Przebadała mnie tak, że miałam wrażenie, że usg wyjedzie mi gardłem, albo nosem. Cholernie niemiła, choć sądzę, że to nie było odpowiednie określenie. Za słabe. Badała, skrzeczała, a to po cholerę ja ten kwas foliowy łykam, czy ja „na prawdę chcę być w ciaży?!”, a pęcherz w poprzedniej ciaży to mi pewnie pękł, bo zęby miałam niezrobione i ciekawe czy teraz zdrowe. No więc ja jej mówię, że jestem pod stałą kontrolą dentysty, ale ona nie słuchała albo słuchać nie chciała. Taki typ. Przenieśli ją ze śremskiego szpitala do Środy Wlkp. Ze średzkimi kobietami łączę się w bólu i szczerzę współczuję starcia z tą panią.
Wtedy leżałam w szpitalu 1,5 roku temu. Na jajniki. Powiedziałam jednemu lekarzowi, że nie życzę sobie by mnie jeszcze badała. Nie badała. Omijałam ją szerokim łukiem. Na oddziale miała różne ksywki, ale nikt nie mówił o niej miło. Każdy zadawał tylko pytanie – jakim cudem ktoś taki pracuje w tym zawodzie i wreszcie – dlaczego nikt jej jeszcze nie zwolnił.
Zanim zaszłam w ciążę ze Stasiem szukałam naszego Anioła Stróża. Jak wiecie znalazłam. Poleciły mi go inne mamy wcześniaków, a ja przeorałam chyba wszystkie strony internetowe o nim, podpytałam. Pojechałam na pierwszą wizytę z dużym dystansem, ale szybko nabrałam zaufania. Po prostu nie dało się inaczej. Profesor Sz. to ktoś do kogo będę wracać. Poza niesamowitym poczuciem humoru, ogromnym zaangażowaniem w ciąże ma również dobrze wyposażony gabinet, luksusowe wnętrze poczekalni, pokój do KTG, osobną łazienka dla pacjentek. A za biurkiem siedzi pani J. Kobieta z klasą proszę państwa. Czasem mi było nawet szkoda, że ciąża trwała tylko 8 miesięcy i będziemy się spotykać raz do roku, albo raz na pół roku.Bo tam się po prostu chętnie wraca, a do gabinetu wchodzi z uśmiechem. Przynajmniej ja wchodziłam. Lekarz idealnie pasował do mojego poczucia humoru. Nie musiałam nigdy się jakoś specjalnie wysilać z opisem czegokolwiek, mogłam walić prosto z mostu – tak jak chciałam,czasem z przekleństwem. Do tego był mój mąż – zwykle pozbawiony humoru, emocji, poważny, a wychodzący z gabinetu zawsze z uśmiechem i zapasem sprośnych żartów na kolejny miesiąc, a na pytanie „A gdzie ten kawał usłyszałeś, stary?!” PT odpowiadał z jeszcze większym rechotem, że „Od ginekologa Noemi„. Mój mąż również do dnia dzisiejszego wspomina, że jak lekarz do niego wyszedł po mojej cesarce, od razu było wiadomo, że coś poszło nie tak, ale lekarz mu tak naokoło wytłumaczył wszystko, że nawet nie brzmiało to groźnie – ot mały wypadek przy pracy, nic strasznego.
I przechodzimy do sedna. Generalnie z lekarzami jest tak, że sobie ich wybieramy. No tak. Można. Wiem, że czasem jest to ograniczone pole do popisu, bo pieniędzy na prywatne wizyty brak, a na ten fundusz to wiadomo, że jak wiatr zawieje. Mnie osobiście po przebojach z Janem, już kompletnie nikt nigdy siłą nawet nie zaciągnie do ginekologa na fundusz, choćby skały srały, chyba, że to będzie szpital i tylko szpital – bo do gabinetu sama nie pójdę. Mam dużą rezerwę, przejechałam się jak Zabłocki na mydle. Nie i już. Cieszę się więc, że po tych paru latach miałam takie zaplecze finansowe, by na totalnym luzie prowadzić drugą ciążę prywatnie,bo notabene kosztowało nas to w sumie (za same wizyty) ponad 2 tysiące. Plus badania. Ja po prostu miałam wtedy komfort psychiczny i fizyczny.
Mój poprzedni ginekolog, ten po ciąży z Janem miał bardzo specyficzne poczucie humoru. Albo się do niego chodziło z ciętymi ripostami w kieszeni, albo spieprzało po pierwszej wizycie, stukając w klawiaturę na znanylekarz.pl jaki z niego pieprzony cham. Ja należałam do tych pierwszych. Kiedy trafiłam w nocy do szpitala z tym pękniętym pęcherzem, robił jeszcze specjalizacje, a ja byłam takim odbiegającym od normy przypadkiem,który zapamiętał. Był fajny i dobry (ponoć) z paroma wpadkami (jak wszyscy) komentowanymi głośno. Nie wybrałam go na lekarza prowadzącego ciążę, bo nie był dla mnie wystarczająco dobry. Ja potrzebowałam trochę inny kaliber. On nim nie był.
Pamiętam jak z opowieści wynikało, że jednej rodzącej pacjentce, która głośno krzyczała, że zaraz się zesra z bólu, odpowiedział, że jak ona się zesra, to on się zeszcza ze śmiechu. Mojej mamie z kolei po operacji ginekologicznej powiedział, że teraz, będzie się mogła bzykać jak króliki. Co oczywiście najważniejsze – mimo chamówy totalnej, kobiety go uwielbiają, a przynajmniej te, które tłumnie do niego chodzą. Prywatnie.
Czy lekarz ma prawo Was w gabinecie zawstydzać? Komentować Wasze intymne sprawy w bardzo odbiegający od etykiety lekarskiej sposób? Ma prawo sprawiać Wam dyskomfort psychiczny i fizyczny? Nie! Pamiętajcie, że żaden ginekolog takiego prawa nie ma!
Tym bardziej, że ginekologia to trochę taka dość krępująca dziedzina. I każda kobieta powinna z gabinecie poczuć choć minimalny komfort. Z dostosowanym do siebie komentarzem, bez łamania prawa. Kiedyś spotkałam się z opinią, że każde badanie ginekologiczne musi być bolesne, a wizyty nieprzyjemne. To nieprawda! Jest wręcz przeciwnie!
Pamiętajcie, że zawsze macie prawo pisać skargi!
Niech moc będzie z Wami kobietami.
Nigdy nie byłam u ginekologa na NFZ, zawsze prywatnie. Jedyny jaki mnie badał to ordynator-sadysta w dniu przyjęcia do szpitala, który też okazał się dniem porodu. Mój ginekolog obchodzi się z kobietami jak z jajkiem. Wszystko tłumaczy i jest bardzo delikatny. Przepraszal nawet za jakieś wg niego „nieprzyjemne ” badanie które takie nie było 😊 a z ordynatorem, sadystą nie chce mieć już nic wspólnego. Sprawdzał mi kolor wód plodowych, tak że zaczęłam krwawic i jeszcze mnie ponaglal żebym wyżej tylek podniosła bo nic nie widzi. Z +20kg to jakoś ciężko mi było na fotelu ginekologicznym. Pielęgniarki tylko patrzyly na mnie ze wspolczuciem i pomogły zejść z fotela. Z gabinetu wyszłam z oczami jak 5zl, inne dziewczyny plakaly po badaniu. Ja byłam w szoku.
Dzieci jeszcze nie mam, ale jak każda szanująca się kobieta, chodzę się badać regularnie.
Pierwsza moja wizyta u ginekologa była kiedy miałam 16 lat (miałam jakiś stan zapalny)- NFZ, kobieta (no bo jak facet?!), o dziwo mama musiała podpisać zgodę na badanie. Lekarka w stylu: rach ciach i kolejna. Totalna znieczulica. Badanie strasznie nieprzyjemne, miałam uraz na kolejnych 5 lat. Później z tą samą dolegliwością poszłam do lekarza mojej mamy, prywatnie. Gabinet niczym 5 gwiazdkowy hotel! Poczekalnia, przebieralnia, asystentka oferuje coś do picia. Masa sprzętów. Indywidualne podejście do każdej pacjentki. Bez głupich tekstów, delikatny, b.dobry lekarz z właściwym poczuciem humoru. Jedyne co zarzucają mu pacjentki, to że nie zawsze jest obecny przy porodzie-pracuje też na oddziale, ale drogie Panie on nie może być przy was 24/7 i czasem też ma prawo mieć wolne, a czasem po prostu nie zdąży. 😉
Ja dla odmiany mam dobre doświadczenia jeśli chodzi o lekarzy na NFZ. W czasach studenckich chodziłam do ginekologa prywatnie, ale na te 2-3 wizyty w roku po recepte na pigułki i podstawowe badania nie było mi szkoda kasy, choć lekarka i tak nie była zbyt dobra. Jak zaszłam w ciążę wybrałam się do przychodni na moim osiedlu i tak już zostałam, bo lekarka zdecydowanie zdobyła moje zaufanie. Ciąża co prawda zakończyła się przedwcześnie, ale nikt nie miał na to wpływu. W drugiej ciąży za ”moją” panią doktor przeniosłam się nawet do innej poradni, ale dla komfortu psychicznego równolegle ciążę prowadziłam też prywatnie u najlepszej specjalistki. Niewiele to jednak dało- w 8 miesiącu w wyniku nieszczęśliwego wypadku ciążę straciłam. Moja lekarka tak bardzo przeżyła tę stratę, że sama uznałam iż w trzeciej ciąży nie będę już do niej chodzić:( Wybrałam poradnie przyszpitalną i lekarza, którego dobrze znałam, który witał na świecie mojego pierwszego syna i znowu byłam zachwycona. Z uwagi na gabinet w szpitalu sprzęt był najwyższej jakości, wszystkie badania od ręki i w jednym miejscu, a lekarz najlepszy z jakim się spotkałam-każdemu takiego życzę.