Matka ninja master.
Stanisław … lat zero, za to pełne 12 tygodni po drugiej stronie brzucha. Aktualnie przechodzi skok rozwojowy. Ja też prawie skaczę, tyle, że przez okno. Mój dobry humor i endorfinę, którą byłam naładowana szlag jasny trafił, zwłaszcza w momencie, kiedy z przemęczenia jak diabli umyłam włosy szamponem dla psów. Obcy ludzie mi współczują, własna matka patrzy na mnie z politowaniem, a mąż załamuje ręce. Dzisiaj słów kilka o świecie w którym 6 kilogramów Wrzaskuna przejęło władzę.
Pamiętacie wpis „Życie po Hajnidzie„? Temat nieaktualny. Ale … przez pierwsze 3 tygodnie życia Stacha patrzyliśmy jak urzeczeni z PT w łóżeczko, bowiem NASZE dziecko spało. Spało cały dzień i całą noc i trzeba go było wybudzać. Co najmniej raz dziennie zastanawialiśmy się, czy to aby na pewno NASZE RODZONE, czy nie zaszła w szpitalu jakaś pomyłka, czy on jest w pełni zdrowy. Po prostu było … tak jakoś inaczej niż z Jasiem. Ale Stanislaw miał po prostu opóźniony zapłon. Może to kwestia osławionego skoku rozwojowego, a może po prostu fakt, że gwoli wyjaśnienia, powinien jeszcze 5 tygodni być w brzuchu i cały czas mu się wydawało, że nadal może spokojnie przechodzić w dalszym ciągu okres prenatalny. Nie wnikam. Po prostu walnęło jak z armaty i już nic nie było takie jak dawniej. Ktos to ładnie nazwał „IV trymestrem” ja to nazwę mniej profesjonalnie „wieczny wkurw”.
Ogniem piekielnym spłoną te wszystkie mamy, które wyświetlają mi się rano przy kawie na fejsie, robiące zawody „kto dłużej dzisiaj pospał”. Ja z kolei wygram zawody w konkursie „kto więcej razy wstawał”. Właściwie siadał. Nie nauczyłam się jeszcze karmić na leżąco, mam za duży cyc, który zatyka Stachowi nos. Nie wygram z tym rozmiarem. Obłędnym rozmiarem. Przynajmniej na razie. Baron mleczny jednak najedzony i to się liczy.
Matki piszą „moje dziecko poleży w bujaczku/łóżeczku/na macie.” Moje w bujaczku wytrzyma 3 minuty i 16 sekund (ostatni rekord), na macie mogę liczyć czas w kilkudziesięciu sekundach, a łóżeczko parzy i wypala oczy. Chyba, że uda mi się go odlożyć do łóżeczka jak śpi. Ostatnio spał w nim aż 4 minuty! Kumacie? Cztery! Całe 240 sekund! Wow!
Ja czytam „mój synek pięknie zasypia sam w łóżeczku, daje mu pieluszkę, zgaszam światła i dziecka nie ma” – ja nie wiem którą metodę usypiania podać. Piłkę na której skaczę uprawiając przymusowy fitness, czy może noszenie w chuście, bujanie się na wszystkie strony świata, udawanie helikoptera (czy może w moim przypadku F16), a może spacery przed 8 rano, kiedy zaprowadzam Jana do szkoły? Jak ja się cieszę, że o 8 rano już jest tak ciepło i nie pada. Chodzenie w deszczu nie należy do przyjemnych, kiedy na dworze jest tyle stopni, ile minut Staś wytrzyma w bujaku.
Wciskam tego Pana Złego w ramiona ojca, kiedy wraca z pracy, nie zważając na jego ewentualne zmęczenie (no hola, kto tu bardziej?!) mówię „Daj mi, błagam, 10 minut, prysznic, skarbie!” i lecę. Woda leci, szum, ciepło, zajebistość, mogłabym tak całą noc. Ale nawet wtedy słyszę krzyk i jebudubu. Jedną ręką się wycieram, drugą myję zęby, noga, ręka, piżama, maseczka, ręcznik na włosach i lecę jak torpeda by wziąć w ramiona Wrzaskuna. Cisza.
Siedzę i śpiewam. Czerwone korale, Jesteśmy Jagódki (i mieszkamy w lesie zielonym bumtarara), a nawet … kolędy. Wszystko co na moment uspokoi 6 kilogramów donośnego niezadowolenia, jego wiecznego focha, ciągłego pokazywania „coś mi nie pasi, ale nie wiem co i Ty też nie wiesz co„. Czasem mam ochotę nagrać filmik jednego dnia z naszego życia, który byłby filmem antykoncepcyjnym. Akurat wtedy jak – Jan trzaska drzwiami i twierdzi, że się wyprowadza, Stanisław uznaje, że za dużo wypił i ulewa na panele, pies uznaje, że to jedzenie i robi za mopa, gdzieś tam kipi garnek z makaronem na obiad, wokół walają się zabawki, pomieszane z pieluchami i stygnąca kawa. Rozkosz, kurwa jego mać. A wszystko w biegu, wśród okrzyków „aaaaaa” i „uuuueeee”, po nocce podczas której wstawala, o 1:22, 2:40, 3:15. 4:22, 5:56, 6:32 – to ostatnie oznacza koniec nocy, początek dnia. Dnia z zimną kawą, budzeniem starszego do szkoły przy „jaaa nie chcę jeszcze wstawać!” i psem, który słyszy otwieraną lodówkę z drugiego końca mieszkania. O sobie jakoś zapominam. Przypominam sobie, że nie jadłam śniadania przy obiedzie. Macierzyństwo.
„Dzień dobry, ładny dzionek!” – zwraca się do mnie sąsiad w sklepie, prawie go nie poznaję, uśmiecham się, oczy na zapałki, płacę przy kasie, mylę drobne, nie umiem policzyć do 15 groszy. W wózku on, pan od wywracania życia do góry dupą, ale dzisiaj ma dobry dzień, uśmiecha się w bezzębnym uśmiechu i powoduje, że w sumie to ten dzień wcale nie jest taki zły, to niewyspanie wcale nie jest taki wielkie, a 15 to całkiem duża cyfra, każdemu się zdarza.
Kiedy mam gorsze dni, kiedy moje dzieci tak mi dają popalić, że zazdroszczę moim bezdzietnym koleżankom, kiedy mam ochotę uciec gdzieś, gdzie będzie cisza, wtedy na nich patrzę. Jeden mnie niedługo przerośnie, drugi pokazuje, że czas leci jak szalony, bo leci jeszcze szybciej niż przy pierwszym. Wtedy po prostu się uśmiecham. Ja jestem mamą. I to jest piękne. W chuj piękne.
14 comments