High need baby – wreszcie ktoś to nazwał. To takie małe potworki, które już od momentu przyjścia na świat dają niezłego czadu i właściwie przez wiele, wiele lat wymagają więcej niż przeciętniak, a potencjalny rodzic zastanawia się czy wskoczyć pod podciąg, czy rzucić to wszystko w cholerę i uciec … tylko nie ma gdzie. Kiedy sama zostałam rodzicem takiego dziecka nikt tego 8 lat temu nazwać nie umiał, poza tym nawet jak umiał, to do moich uszu to nie dotarło. O dzieciach „high need” dowiedziałam się z 3 lata temu i po raz pierwszy poczułam, że nie jestem osamotniona w tym cholernie trudnym macierzyństwie i, że serio takich dzieci jak mój Jan jest znacznie więcej. Problem jeszcze większy pojawił się, kiedy na świat przyszedł mój drugi syn, a ja nagle przyzwyczajona do dziecka innego kalibru, dostałam zupełne przeciwieństwo i trzy razy dziennie zastanawiałam się, czy on jest w pełni zdrowy.
Jan. Po pierwszych dwóch tygodniach jego powrotu do domu myślałam, że oszaleje. Kolki, wieczny płacz, sen tylko na rękach, zero możliwości odłożenia do łóżeczka, które w końcu przestało spełniać swoją funkcję. Zaczeliśmy do niego ładować wszystko – zabawki i ubrania. Innego zastosowania nie widzieliśmy. „Wkład”, który powinien z niego korzystać doszedł do wniosku, że to nie jego tereny i się do nich nie zapuszczał. Chyba, że później, w etapie 8-11 miesięcy, otoczony zabawkami, żeby matka mogła w spokoju zrobić siku.
Ach tak … Siku. Możecie wierzyć na słowo, że pierwszy raz samotnie z toalety skorzystałam jak Jaś dobił chyba do 4 lat. Najpierw było trudno w ogóle znaleźć czas na samotny kibel, potem dobijał się do drzwi, potem nauczył się je otwierać, a potem ja go brałam ze sobą, bojąc się, że zdemoluje mi cały dom, a w najgorszym przypadku wysadzi w powietrze. Do 1,5 roku bujaliśmy go do snu, do 2 lat spał z nami, do 3 lat nosił pieluchy, a do 3,5 miał smoczek (tylko do spania). Ostatnie dwie rzeczy zaliczam do kosmosu, którego najbardziej zaawansowane mateczniki-idealne nie ogarnęły. Próbowały, ale nie dały rady. Nie z Janem. Zapewniam. Znał alfabet w dwóch językach, a miał w nosie teorię nocnikowania. Odpieluchował się w końcu sam. Do dzisiaj zastanawiam się czy nie robił sobie z nas jaj, obserwujac jak fajnie matka lata z mopem, a ojciec pokazuje praktykę w toalecie jak facet-facetowi.
Wiele osób uważa, że dziecko na paszy (czyt. mleku modyfikowanym, czyt. nie jestem przeciwniczką mm czyt. taki dżołk) przesypiają całe noce, więc te wygodne matki dają dziecku gumę (czyt. butelkę, czyt. nie jestem przeciwniczką podawania dziecku mleka z butelki), żeby przesypiać noce, a te drugie matki wiszą z dzieckiem przy cycku pół nocy (potwierdzam! Też teraz wiszę!). Posiadajac jednak takiego hajnida przespałam całą noc dopiero ekhm … jak Jaś dobił może do 5 lat. Do tego do 13 miesięcy, albo nawet 14 (pamięć zawodzi) potrzebował tej JEDNEJ butli w nocy. Wbrew powszechnej opinii, że dzieci na mm przesypiają pełne noce już jako miesięczne dzieci. Ja moglam się na taką wzmiankę obsmarkać patrząc na to w kategorii najlepszego żartu świata.
Oczywiście istnieje teoria, że kilkulatki są mega kumate i też powinny noce przesypiać, ale teraz wyobraźcie sobie takiego 4-5 latka, który pół nocy się wydziera, że ma potrzeby, które MUSISZ natychmiast spełnić. On chce pić, siku, kołysankę, przytulić, przykryć i tak od 2-3 w nocy. Aria potrafiła trwać nawet do rana. Pamiętam jak któregoś razu braliśmy z PT wolne na życzenie, bo nie daliśmy rady się podnieść z łóżka, a „Potworek” poinformował nas o 7 rano uroczyście, że idzie spać. Mój mąż to oaza spokoju, który chyba nigdy w życiu się nie wydarł, ale wtedy słyszałam jak syczał, że skoro nie spaliśmy całą noc, to nie ma żadnego spania! I nie było. Zasypiałam na stojąco. Ponieważ lubię słuchać mądrzejszych poradziłam się „guru” co robić, więc usłyszałam, że najlepiej dawać mu proste komunikaty, że noc jest od spania i ignorować. Problem był taki, że Jaś wtedy zaczął się wydzierać (nie wiem do dnia dzisiejszego za jakich ludzi odbierali nas sąsiedzi …) a ja patrząc w sufit pytałam PT, co zrobimy jak zapuka nam policja do drzwi. Odrzekł, że oddamy go policji, sami się zdrzemniemy, bo po godzinie i tak go przywiozą … To był taki moment w moim życiu, kiedy naprawdę myślałam, że sąsiedzi zgłoszą nas do Pomocy Społecznej i przyjdzie taka pani sprawdzić, czy dziecko nie jest katowane, a ja w głowie układałam sobie z tą panią dialog.
Oczywiście, żeby nie wylądować w wariatkowie, człowiek wiedział, że poza rodzicem jest też osobną jednostką, więc kompletnie nic nie stało mi na przeszkodzie bym wychodziła bez dziecka w weekendy. Tu pokłony dla babci Gie, lub dla PT, który też nie mial nic przeciwko, żebym szła w „tango” z dala od rodzicielskich trosk. A babcia Gie dawała radę, nawet jak Jan pytał, czy ugotuje mu kompot o … 2 w nocy!
Moj powrót do pracy po 3 latach był w gruncie rzeczy odpoczynkiem psychicznym. Nie będę oszukiwała nikogo, ale o ile pierwsze 2 lata wspominam „w miarę”, o tyle każdy kolejny dzień w domu powodował u mnie „rozjebanie emocjonalne”. Bawiłam się z Janem, myślałam, że minęły juz z 3 godziny, a po spojrzeniu na zegarek okazywało się, że minęło 10 minut i o mało nie utopiłam się w zlewie. Jedyne co było nietypowe dla typowego hajnida, to Jach miał do 3 lat drzemkę ponad 2 godzinną w dzień. Więc miałam czas, żeby posprzątać, ugotować obiad i resztę dnia dla nas. Nigdy nie byłam tak kreatywna jak w tamtym okresie, ani nie zwiedziłam miasta wzdłuż i wszerz z Janem na rowerku biegowym. Place zabaw omijaliśmy, bo Jach nie tolerował dzieci, a jego krzyki słychać było pewnie w Zimbabwe. Oczywiście uprawiałam przymusowy jogging. Ktoś mi spierniczał na rowerku biegowym i uważał, ze to całkiem zabawne. Zaczęłam też pisać bloga (w tym roku to już 4 lata!), na którym opisywałam pewne zachowania Jana i nasz przeciętny dzień – rzadko kto to ogarniał …
I kiedy wreszcie nasz syn zaczął do domu przyprowadzać kolegów, a ja mogłam wreszcie popołudniami uwalić się na kanapie z pilotem w ręce bez kompletnie żadnego obowiązku zabaw, klockami LEGO, które wypalały mi oczy; kiedy wreszcie zaczęliśmy przesypiać całe noce – wpadliśmy na genialny pomysł! Zostańmy rodzicami ponownie!
Masochizm, że niech ch.. strzeli!
I tak całą ciążę oboje z PT snuliśmy czarne myśli, ja próbowałam sobie wyobrazić jak to jest mieć w domu drugiego hajnida, Jana z pomysłami sięgającymi gwiazd (lub niewiele niżej niż jego okno, z którego kiedyś wyrzucał zabawki by sprawdzić jak działa grawitacja …) i labradorem, który świetnie dopasował się do naszych klimatów. Ale na świat przyszedł Staś i jebs.
Piszę ten tekst drugi dzień z rzędu i to w trakcie jego … snu. On 3/4 doby śpi, pozostałą 1/4 doby wisi na cycku i/lub leży grzecznie w łóżeczku/bujaczku/kocu/ostatnio-chuście. Mam czas na fryzjera (jeszcze nie byłam, ale pójdę …), kosmetyczkę (zaliczyłam!), zakupy (zaliczyłam!), makijaż, książki, spacery! No w gruncie rzeczy pełen luz. W życiu bym nie pomyślała, że istnieją na tej planecie dzieci takie jak Staś, albo istnieją, ale tylko w bajkach lub czasopismach dla mam, które są na dobrej drodze do pierwszych oznak deprechy u potencjalnej matki. Dla mnie opowieści o takich dzieciach można było włożyć między „Królewnę Śnieżkę i 7 krasnoludków” a „Króla Lwa”.
Nauczona doświadczenia po prostu cieszę się chwilą, bo gdzieś w głębi matczynego serca zastanawiam się, czy to nie jest cisza przed burzą … Przecież to brat Jasia, te same geny. A genów nie oszukasz!
Dodaj komentarz