3.01 dokładnie o 8:24 na świat przyszedł Staś. W rekompensacie za brata miał krzyczeć, dostać 10 punktów i przybyć w minimum 37 tygodniu na świat. Ale coś poszło nie tak. Coś, czego finał byłby tragiczny w skutkach, gdyby nie decyzja jednego lekarza, aby jak najszybciej to przerwać. Równy miesiąc przed terminem.
Drugi dzień świąt. Budzę się w co chwilę w nocy. Mylnie interpretuje to jako „obżarstwo” świąteczne i dzielnie trzymam się w tym przekonaniu do rana. Rano wiem, że coś jest nie tak. Mam skurcze co 15 minut, mój lekarz każe mi pilnie jechać do kliniki. Według niego zatrzymają skurcze, są na to procedury, maks trzy dni w szpitalu, mam się nie stresować, poza tym to już jakby co 34 tydzień. Damy radę. Godzinę później jestem już na Izbie Przyjęć w klinice na Polnej.
„KTG NIC NIE WYKAZUJE, CHCE PANI ZOSTAĆ NA OBSERWACJI?”
Szyjka się skróciła, ale nie było rozwarcia. KTG nie wykazało nic. Mimo iż w międzyczasie wydawało mi się, że ewidentnie były dwa skurcze. Przekonana, że chyba jednak „spanikowałam”, zadano mi pytanie, czy zostaje na obserwacji, czy chcę jechać do domu. Perspektywa powrotu do domu była silna, ale PT z lekarką przekonali, że może się „coś” zacząć dziać i skoro nie jesteśmy z Poznania lepiej poobserwować te 3 doby i wrócić do domu. Chwilę potem byłam kierowana na oddział. Cudowny oddział, pełen życzliwych ludzi. To tu po standardowym badaniu moczu i krwi okazało się, że badanie moczu nie jest prawidłowe i wylądowałam na antybiotyku. Żyłam więc przekonana, że poznaliśmy sprawcę mojego bólu podbrzusza i po antybiotykoterapii wrócimy do domu. Ale to był dopiero początek.
„KIERUJEMY PANIĄ NA PORODÓWKĘ”.
Wieczorem tego samego dnia zostałam podłączona pod KTG. Standard w szpitalu. Czytałam książkę, owszem, czułam to co rano, ale ponieważ rano KTG nic nie wykazało, nawet nie patrzyłam co się tam rysuje. Po 10 minutach zapisu usłyszałam zdziwiony głos położnej: „Boże. Co to jest dziewczyno?!”. Skurcz za skurczem. Uśmiecham się: „No widzi pani, czyli to jednak skurcze! Chyba mieliście zepsute KTG na dole„. Mi jeszcze było „wesoło”. Mam wysoki próg bólu. Zresztą – przecież mają swoje metody, zatrzymają to. Po dwóch godzinach przebieram się w „białą szmatkę” porodową i ląduję w miejscu cudów, wyczekując własny. Z nadzieją, że ktoś to zatrzyma, bo nadal jest trochę za wcześnie … Skurcze zaczynają się rysować co 3 minuty, zostaję poinformowana, że nikt tego nie będzie zatrzymywał, jeżeli akcja się dalej będzie rozwijać tak jak teraz. O 1 w nocy dołącza do mnie PT. Ciągle mam wrażenie, że to jakiś kiepski żart od losu. Niedaleko mnie rozbrzmiewają na zmianę dwa krzyki – rodzących i tych narodzonych. Zaczyna mnie to przerażać. Po raz pierwszy mówię do PT ze łzami w oczach: „Boję się kurwa jego mać”.
„WSZYSTKO SIĘ WYCISZYŁO, ALE PANIĄ ZOSTAWIAMY NA OBSERWACJI”.
Po kilku godzinach skurczy, zaproponowaniu mi dolarganu (odmówiłam), jakimś tam minimalnym rozwarciu zostaje podjęta decyzja, że wracam na oddział,po wcześniejszym zbadaniu przepływów, bo tętno Młodocianego w brzuchu też im się średnio podobało. Jakaś położna, która przyszła rano, po przyjrzeniu się wszystkiemu machnęła ręką i powiedział, że jak tu się coś zacznie na całego to dopiero popołudniu. Proponuję PT jechać do domu, sama padam na twarz mówiąc do położnej, że jak mi powiedzą, że mam rodzić po takiej nocce to ich wyśmieje, bo ja nie mam siły reką ruszyć, a co dopiero przeć. „Kobiety są silne, da pani radę” – słyszę. Ktoś tam mówi, że skurcze mogły być spowodowane infekcją dróg moczowych i po prostu antybiotyk zadziałał. Chillout – myślę sobie, zbyt naiwnie. Wtedy zbyt naiwnie.
„BYLE DO NOWEGO ROKU!”.
Zaczęło być coraz mniej ciekawie. Mały miał spore deceleracje. KTG wiele razy dziennie, czasem dodatkowe, kilkugodzinne. Co drugi dzień przepływy. W pewnym momencie byłam wykończona psychicznie. Trudno było określić, czy ciąża będzie trwała jeszcze dwa dni, czy może 3 tygodnie. Niepewność miażdżyła. Miałam cel – dobić do nowego roku, choć w głębi serca miałam wrażenie, że ten cały koszmar mógłby dobiec końca jeszcze w roki 2016. Pewnego dnia okazało się, że przepływy też nie są do końca prawidłowe. Monitorowanie na najwyzszym poziomie. Brak decyzji o przerwaniu ciąży, ale ciągłe zapewnienie, że mam się szykować na cesarkę w każdej chwili. Poród naturalny nie wchodził w grę. Sylwestra spędziłam w klinice. Po północy odetchnęłam. Dwa dni później została podjęła decyzja – przerywamy to.
„JUTRO ZOSTANIE WYKONANE CESARSKIE CIĘCIE”.
Na rannym obchodzie, sztab lekarzy poinformował mnie, że zostaję z nimi już do samego końca i będą starali się przetrzymać ciążę jeszcze ten tydzień, a jak się uda dwa. Dociera do mnie, że zostały nam „DWA TYGODNIE MAKSYMALNIE” i przerażenie sięgnęło zenitu. JUŻ dwa tygodnie, TYLKO dwa tygodnie. Chwila – mam ochotę krzyczeć – przecież ja dopiero robiłam test ciążowy!
Godzinę później, przyszła pielęgniarka prosząc mnie na badania. „Jakie badania?” – pytam – „Dzisiaj nie miało być żadnych badań!„. Wchodzę do gabinetu. Są tam Ci sami lekarze co rano, z jakimiś innymi, mniej uśmiechniętymi minami niż na obchodzie. Ale obok nich stoi ktoś jeszcze. Nasz Anioł Stróż z całym plikiem moich KTG i miną, która nie wróżyła nic dobrego. Jakoś podświadomie poczułam, że coś jest nie tak. Dopiero po porodzie przyznał: „Gdybym widział to KTG wcześniej, podjąłbym decyzję o przerwaniu ciąży jeszcze w starym roku, do końca nie byłem pewien, czy tniemy w odpowiednim momencie”.
Badają mnie, coś tłumaczą – już dzisiaj nie pamiętam co – pamiętam tylko, że zadałam pytanie: „Czyli na pewno nie ma szans na poród naturalny?” i wtedy odezwał się nasz Anioł Stróż i powiedział: „Nie pani Noemi. My tę ciążę będziemy przerywać wcześniej”. „A wiadomo mniej więcej kiedy?„. Chwila ciszy. „Tak. Jutro. Ale jak zobaczę jeszcze jedno takie KTG będziemy przerywać to jeszcze dzisiaj„.
„TO NIE TAK MIAŁO BYĆ …”.
Usiadłam na kozetce. Z wrażenia. Przetwarzałam słowa. Ktoś mówił, że dostanę papiery do podpisania,że wyrażam zgodę na przedwczesne przerwanie ciąży. Ktoś inny tłumaczył, że dalsze prowadzenie tej ciąży może doprowadzić do obumarcia płodu. Zanim wybucham płaczem udaje mi się wykrztusić: „Ale to dopiero 35 tydzień!„, ktoś odpowiada: „Kto jak kto, ale Pani wie doskonale, że to aż 35 tydzień”. Pozwalają się wypłakać. Emocje biorą górę. Zaczynam się bać. Podpisuje papiery godzinę później i widzę tylko ten mrożący krew w żyłach powód: „ryzyko obumarcia płodu”. Już sama nie wiem co myśleć. Pytam kilkakrotnie: „czy on przyjdzie na świat zdrowy?!„. Wszystko dzieje się za szybko. Mam świadomość, że zostało mi ostatnie około 18 godzin ciąży.
„2.0 PRZYCHODZI NA ŚWIAT”.
Rano szybki prysznic, podłączenie pod kroplówkę, przebranie w koszulę do operacji. Jestem pierwsza do cięcia, tak zadecydował mój Anioł Stróż. Widział 2.0 od momentu, kiedy był małą kropką, będzie pierwszym, który zobaczy go po drugiej stronie wszechświata. Jest wtorek, 3.01 przed godziną 8. Zabierają mnie na salę operacyjną. Patrzę na PT, łzy same ciekną. „Będzie dobrze” – słyszę. Wierzę w to bardzo mocno. Na sali operacyjnej wita mnie mój lekarz. Uśmiecha się. Widzę jak przygotowują kocyk. W misie. „Będę słyszała jego pierwszy krzyk” – to mnie jakoś pociesza. Chwilę potem jednak wpadam w histerię. Nie wiem do dzisiaj dlaczego. Podejmują decyzję o narkozie. O 8:24 wyciągają Stasia. Stasia do którego doszła narkoza. Stasia, który nie krzyczał, właściwie nie wykazywał prawie żadnych czynności życiowych. Dostał 1 cholerny punkt za … serce. Został zaintubowany i trafił na Intensywną Terapię. Jak ja. Do momentu przebudzenia.
„CO Z DZIECKIEM?!”
Budzę się. Kiwam głową na słowa: „słyszy mnie pani?„, próbuję otworzyć oczy, zadaje pytanie nie moim głosem: „Co z dzieckiem?” ktoś odpowiada jakby z oddali: „nie wiemy„. Czuję tylko ból, podłączają mi morfinę. Dostaję telefon: „Tylko się kochanie nie denerwuj” – niezły początek – „Mały jest na Intensywnej Terapii, dostał 1 punkt, ale …” – mam wrażenie, że nie słyszę ciągu dalszego. Dlaczego?! Mam ochotę krzyczeć. PT tłumaczy: „Mały wraca już do siebie, odłączyli go od respiratora. Zaraz będą go przenosić już na Opiekę Pośrednią„. Opieka Pośrednia, Intensywna Terapia – nie, nie, nie – mam nadzieję, że to efekt narkozy i jakiś koszmar z którego się zaraz obudzę i zobaczę pięknego, różowiutkiego, krzyczącego w niebogłosy bobasa. Tylko ja się nie budzę. To wszystko dzieje się naprawdę.
„NIE WSTANĘ K….”
Po 7 godzinach leżenia plackiem, już na oddziale położniczym, po raz kolejny bez dziecka i brzucha, z emocjonalnym rollercoasterem – położna zapytała,czy mam ochotę wstać. Że może uda się abym jeszcze dzisiaj podjechała wózkiem do dziecka. Miałam motywację. Gdyby nie ona, chyba do dzisiaj bym nie wstała. Byłam uwalona od krwi, wkładki przeciekały ciurkiem, czułam się brudna, obolała. Podłączono mi kroplówkę przeciwbólową. Nie przestało dużo mniej boleć, ale musiałam zacisnąć zęby. Spojrzałam na PT: „Nie no, nie dam rady, przecież to boli jak ch…”. Przekręcenie się na bok, aby spróbować usiąść nie zapomnę do dzisiaj. Miałam wrażenie, że umrę. „Niech mi ktoś powie, że cesarka to droga na skróty to zabiję!” syczałam. Miałam wrażenie, że siadam w nieskończoność. A potem wstałam. Zobaczyłam chyba cały gwiazdozbiór przed oczami, ból paraliżował, chlusnęło krwią, PT się wystraszył, że dostałam krwotoku, ja właśnie pozbyłam się jedynych kapci jakie miałam. „A teraz się prostujemy” – tłumaczyła położna – „i robimy pierwszy krok„. Miałam ochotę się wydrzeć: „No chyba nie!”. Myślałam,że mnie rozerwie od środka. W głowie miałam tylko ten jeden, jedyny argument: „pójdziesz do Stasia„. No to poszłam. Prowadzona wprawdzie przez dwie osoby,bo w głowie miałam hula-hop i czułam się jakbym wypiła z pół litra whisky, ale dałam radę. Prysznic był wybawieniem.
„PIERWSZE SPOTKANIE”.
Zawieziono mnie do Stasia. Wspomnienia wróciły. Znowu to piętro, znowu ten oddział, znowu ten płyn do dezynfekcji, znowu coś poszło nie tak. Znowu ta cholerna niesprawiedliwość od losu. „Nie rycz babo, Twojemu dziecku nic nie jest, to tam, na tym innym oddziale są powody do płaczu, Ty jesteś tym razem tą szczęściarą, której dziecko tylko obserwują”. Przed drzwiami z napisem „Opieka Pośrednia” wstałam z wózka i krok za krokiem podeszłam do niego. W skarpetkach, bez butów … Bolało jak diabli. Spał. Był taki piękny, taki mój. Chwilę potem przytulałam mój własny, prywatny cud. Osłabiona po cc, blada jak ściana, ale szczęśliwa. „Przyjadę o 20 na karmienie” – obiecałam. Tylko nie moim mlekiem. Ja własnego jeszcze nie miałam. Czułam wewnętrzną porażkę. Ale o mojej laktacyjnej ścieżce w innym poście.
„RODZIĆ PO LUDZKU”.
Na porodówce, w drugi dzień świąt był spokój. Namacalny spokój. Uśmiechnięci lekarze, fajna położna. Nikt nie biegał, nie krzyczał, nie miał pretensji. Udzielano nam informacji na bieżąco jakie są rokowania. Na oddziale ODO (pozdrowienia! gorące!!!) mieliśmy najcudowniejszą opiekę na świecie. Nawet jak jechaliśmy już do domu z oddziału położniczego, poszliśmy podziękować właśnie tam za opiekę. Dwie cudowne położne wyszły i uśmiechnięte powiedziały: „Przyjechali ze Stachem!„. To była chyba najbardziej zgrana ekipa położnych na świecie. Na oddziale położniczym była pomoc, był również spokój, nawet raz o 3 nad ranem pani położna pomogła mi nakarmić Stasia, kiedy ja już nie wiedziałam na oczy. Żadnych pretensji, żadnych chamskich komentarzy. Pełne zaangażowanie. I dobre obiady. Tak w sumie powinno być wszędzie. Plus po cc leki przeciwbólowe na życzenie. Po tym jak dostałam Stasia, przestałam ich potrzebować. Tak mnie wyprostował pierwszej nocy, że zaczęłam funkcjonować jak człowiek – nie jak przejechana walcem mysz. Ponoć również ożyłam po tym jak dostałam Stasia. Według mojego męża, który widział jak płakałam nad pustym laktatorem w rozczochranych włosach i z rozpoczynającym się niechybnie baby bluesem, który minął w oka mgnieniu.
A teraz wracam do zajęcia, które zajmuje 3/4 mojej doby. Kp. Moja największa duma.
Dodaj komentarz