W IMIĘ TEGO CO MI SIĘ NALEŻY.
Bo śmiałkiem jest ten, kto podejmuje decyzje wbrew obawom, ten, kogo na każdym kroku nękają demony, kogo nurtują rozterki, czy ma rację czy nie. A mimo to działa – bo również wierzy w cuda. – Paulo Coelho
Jestem w prawie 6 miesiącu tworzenia własnego wszechświata. Prywatnego. Jest on i ja. Jedność. Powoli do mnie dociera. Nie dotarło za bardzo wcześniej. Nie przyzwyczaiłam się, mówiłam bezosobowo, nie darzyłam uczuciem, byłam obojętna. Nie płakałam na pierwszym USG, ani na żadnym innym, nie pokonywałam emocjonalnego Mount Everestu, kiedy pierwszy raz usłyszałam serduszko. Żyłam w ciągłym strachu, otoczona nim tak szczelnie, że prawie nie zauważyłam niczego innego. Mglista przeszłość przedzierała się przez każdy zakamarek jestestwa. Ja i tysiące matek w całej Polsce, stojące przed największym dylematem „ryzykować, czy nie?” i wreszcie ten moment ryzyka, kiedy już wiesz, że JEST, ale wiesz rownież, że to nic nie znaczy. Że możesz to wszystko stracić w każdej chwili.
Moja ciąża na początku była zagrożona. Pęcherzyk był za mały, totalnie nieadekwatna do tygodnia ciąży i daty ostatniej miesiączki. Lubiłam wtedy włączyć laptopa i napisać o czymś przyziemnym – np. o tym, że właśnie rzygałam. To był dobry znak. A ja sobie pomagałam. Sama-sobie. Wtedy przeczytałam, że jestem „rozwydrzoną gówniarą” bo narzekam, zamiast się cieszyć. Ale ja nie umiałam się cieszyć. Staś do badań prenatalnych odbiegał znacznie od normy i to nie w tę dobrą stronę. Miałam też krwiaka. Wchłonął się. W tym samym czasie mojej „terminowej koleżance” krwiak się nie wchłonął. Poroniła. Przeżyłam to bardzo.
Każdego dnia marzę o jednym. O czymś, co przecież tysiące kobiet w całej Polsce ma możliwość przeżyć. To nie jest wygrana w totolotka, to nie są wakacje na Hawajach, ani wynalezienie leku na całe zło tego świata. To poród w terminie. Chciałabym usłyszeć głośny krzyk noworodka i trzy słowa skierowane w moją stronę „Zdrowy. 10 punktów”. Chciałabym tego dnia płakać ze szczęścia, a nie ze strachu. Chciałabym patrzeć na małe, zależne tylko ode mnie (a nie od maszyn!) ciałko, bez żadnego obciążenia, bez spoczywającego na jego barkach wyroku i toczącej się bitwy o … życie. Chcę by mój młodszy syn dostał to wszystko w pakiecie od życia tak jak powinno być. Prawidłowa kolejność. Normalne macierzyństwo. Chcę, aby jedynym moim problemem było to, że Staś wyrósł z kolejnych ubranek, że przechodzi ząbkowanie … Nie chcę rehabilitacji, zawieszenia między szpitalem a domem, poradniami a domem. Chcę macierzyństwa bez strachu, bez ciągłej walki.
Jesteśmy już poza połową. Po raz pierwszy zaczęłam się cieszyć. Czuję intensywne kopniaki, rosnę, ciąża powoli sprawia dyskomfort. Miły dyskomfort. Każdego kolejnego dnia, kiedy kładę się spać czulę szepczę: „Każdego dnia zbliżam się do tego by Cię przytulić skarbie„. I to dodaje mi siły. Liczę tygodnie, dni, miesiące. Biegnę przed siebie, jako osoba, której się przecież teraz należy. Należy.
Jeszcze trochę. Dam radę. Zobaczycie.
9 comments