Do postu natchnęła mnie Dorota Zawadzka, a właściwie jedna z jej odbiorczyń, która na tablicy bocznej udostępniła swoje spostrzeżenia na temat traktowania dzieci w szpitalu przez rodziców. I o ile w pełni popieram oburzenie związane ze straszeniem dzieci pielęgniarkami, czy (zgrozo!) dawanie klapsów, o tyle dalszy ciąg czepiający się usypiania na rękach 4 latków, smoczków i robienia z kilkulatków „dziudzisiów”, doprowadza mnie do słowotoku i szału jednocześnie. Ostatnio mam go rzadko, ale doprawdy czuję potrzebę przekazania Wam, że kilkulatki (tak KILKULATKI!!!) nadal potrzebuję bliskości. Zwłaszcza w takcie chorób. I usypiania na rękach w tym wieku nie ma żadnych skutków ubocznych. ŻADNYCH.
Nic mnie tak nie doprowadza do białej gorączki jak pielęgniarki w Ośrodku Zdrowia, które straszą (i tak wystraszonego już) Jacha, że jak nie przestanie biegać (wokół krzesełek na których nikt nie siedzi i nikomu nie przeszkadzał), to dostanie zastrzyk w tyłek. Ja rozumiem, że pielęgniarka miała wtedy dobre intencje i próbowała mi pomóc, bo Jaś miał akurat ogromną energię w sobie, ale to nam nie pomogło. To znaczy dziecko usiadło na tyłku to fakt, ale z oczami jak spodki, przestraszone, chowające mi nagle głowę pod pachę i prawie, prawie łkające. No i ja oburzona nieco, próbująca jeszcze miło: „Proszę mi dziecka nie straszyć!” by potem słowa skierować do dziecka „Nie skarbie. Nikt Ci nie da żadnego zastrzyku.” Nie uwierzył, dopóki nie poszliśmy do domu.
Tyle razy ile słyszałam z ust lekarzy: „No odklej się od mamy/taty!” „Taki duży, a taki przylepa, nie jest ci wstyd?” nie zliczę, a z każdym kolejnym takim razem wychodziłam z gabinetu czerwona ze złości z ochotą pokazania środkowego palca, wiedząc, że nigdy więcej tam nie wrócę. Ceniłam z kolei naszego pediatrę, który mówił „No dobra Jachu, jak masz takie humory to przylep się bardziej do mamy/taty, ale koszulkę Ci zdejmiemy i buzię mi otworzysz” i lekarza, którego cenię prywatnie, a który w Śremie za często uznawany jest za chama „On widzę lubi się przytulać, to nic tylko go przytulać w trakcie chorób, to nie będzie się denerwować, a jak nie będzie się denerwować, to nie będzie się tak dusić.”
Jaś był dzieckiem chorującym. Chyba po raz pierwszy od dwóch lat mogę napisać, że prawie w ogóle nie choruje. Od 2 lat nie muszę słuchać jak oddycha, nie muszę patrzeć jak się dusi i nie muszę podawać mu sterydów na płuca, a mój telefon nie jest po brzegi wypełnione połączeniami do lekarzy, a kalendarz wizytami. Żyjemy tak całkiem normalnie jak to tylko możliwe! Ale kiedy chorował pomagało nam … przytulanie, bujanie, głaskanie po plecach/głowie, śpiewanie, szeptanie wierszyków do ucha, czy nawet trzymanie ręki na bolącym miejscu. Ja mam ręce, które leczą. Naprawdę. A właściwie takie, które uśmierzają ból i rozdaję również takie buziaki. Nawet … 7latkowi. Zwłaszcza w obdarte kolana „Mamo! Magia! Nic nie boli!”
Miał długo smoczek. Wiem, że głównie dlatego, że tak często chorował, że kiedy smoczek go uspakajał i mu pomagał, ja nie miałam serca mu go zabrać. Zresztą dlaczego miałabym to zrobić? Dlatego, że ktoś tak sądzi? Ktoś kogo nie znam? Tak naprawdę zabrałam dopiero jak miał 3 latka i 5 miesięcy, chociaż chyba nigdy nie żałowałam, że miał go tak długo, bo jedyne co było uciążliwe to oduczenie go tego. Dawanie mu smoczka, branie na ręce było u nas długim, ciekawym rytuałem, wielokrotnie ratujący mój tyłek, jak spędzałam samotnie wieczory, w czasie którym gorączka była najwyzsza, a PT był w pracy. Dzisiaj rodziców takich jak ja po prostu się ocenia, a autorzy na końcu swojego monologu piszą, że czują się dowartościowani.
Bardziej mnie chyba w tym wszystkim przeraża, że nawet w szpitalu, w miejscu w którym naprawdę emocje targają wszystkich, jest ktoś, kto ocenia. Nie ocenia tylko rodziców i sytuacji, które są karygodne, ale takie, które powinny być normą. Normą może być 4 latek pijący z butelki, jeżeli akurat to jedyne z czego pije. Jeżeli byłoby to jedyne wyjście przy odwodnieniu to miałabym gdzieś czy obserwuje mnie ktoś, kto zaraz opisze mnie na fejsie, dając miano najgorszej matki świata, czy nie. Wtedy ważne byłoby moje dziecko i nasz komfort. Problemem powinny być matki,które zostawiają swoje kilkulatki same w szpitalu na noc, bo „tutaj się nie wyśpią” a ich powód łamie serce nie tylko dziecka, ale jeszcze rodzicom, którzy następnie będą słuchać płaczu nieotulonego matczynymi ramionami dziecka. Problemem są dzieci z DD, które samotnie bez nikogo, w łóżeczkach wpatrują się w ścianę i nawet nie zapłaczą, bo nikt, kompletnie nikt nie nauczył ich przytulania na życzenie, bujania czy nawet buziaków. Problemem jest bicie dzieci, straszenie ich pielęgniarkami/lekarzami – co również zostało przytoczone – a nie to, że w tym momencie jakaś mama bujała do snu 4 latka, czy … dała mu tablet. Kiedy dziecko musi leżeć, a kartki i kolorowanki przestają zdawać swoje zadanie, włączenie jakiejś bajki – to zabijacz czasu. W tym momencie bezcenny.
Ja w trakcie chorób biorę Jasia na kolana, przytulam, czasem bujam. On często zasypia na mnie i tak leżymy dopóki się nie obudzi. Ja w tym czasie albo czytam sobie jakąś książkę, albo coś oglądam w TV. A on śpi. Czy jest to komfortowe dla mnie? Nie bardzo. Rok temu Jasiek zasnął na mnie podczas zapalenia ucha, płakał z bólu, a lekarza mieliśmy kilka godzin później. Skoro zasnął to nawet nie mialam serca zmienić pozycji, mimo, że potem byłam obolała i czułam wszystkie kości i mięśnie. Ale skoro on tego potrzebował? Jeżeli innym razem zasnął na mnie podczas gorączki a ja szeptem wołałam PT, żeby pomógł mi go odłożyć, to przepraszam, dlaczego mam mu to odbierać? Bo jakaś matka będzie chciała się dowartościować nami? Bo będzie nas krytykować? A pocałuj mnie w dupę Matko-Której-Nie-Znam.
Kiedy moje dziecko jest chore potrzebuję bliskości. I dopóki jest małym dzieckiem będę mu tę bliskość dawać. Tak po prostu DAWAĆ.
Dodaj komentarz