7 lat.
7 długich lat. Tyle właśnie minęło od momentu w którym na świecie pojawił się ON. 10:48. 1450 gramów i całe 40 centymetrów szczęścia. 6 punktów na starcie. Musiał minąć prawie cały miesiąc bym mogła wziąć go na ręce. I 1,5 miesiąca by powitać go w domu. A dzisiaj kończy 7 lat. 7 …
Pierwsze zdjęcie Jana. Zrobione przez jego tatę, starym telefonem komórkowym. Jedyny dowód, że był z nami. To zdjęcie było jedyną rzeczą, którą mogłam wtedy wieczorem tulić. Zimny telefon i zdjęcie.
Obok mnie szczęśliwe matki swoich pięknych, donoszonych, zdrowych noworodków. One płakały ze szczęścia. Ja ze strachu. Samotnie, pod oknem. Z tym jednym zdjęciem. Jednym, jedynym zdjęciem i myślą, że kilka pięter wyżej jest on. Gdzieś. Podłączony pod aparaturę, która podtrzymywała go przy życiu. Były i słowa, które nie docierały. By szykować się na każdą ewentualność. I ja. Wymęczona komplikacjami po porodzie, blada jak prześcieradło, z misją wstania, biegania, prosząca jeszcze tego samego dnia o leki nasenne. I nikt o nic nie pytał. Spałam do rana.
7 długich lat. Z 40 centymetrowego okruszka wyrósł cudowny, ponad 120 centymetrowy uczeń klasy pierwszej. Chodzi, mówi, słyszy, widzi. Jest. Tak po prostu. JEST.
Każdego roku, tak i w tym to samo wzruszenie ściska moje serducho. Ten sam charakterystyczny skurcz w żołądku, kiedy przypominam sobie jakie myśli i ile ich było, targały mną, kiedy wreszcie na niego spojrzałam. Po raz pierwszy.
– Wszystkiego najlepszego synku! – krzyknęłam rano, podekscytowana – Dziękuję, że jesteś!
– To ja dziękuję, że mam tak wspaniałą mamę!
I nic więcej mi nie trzeba!
5 comments