Patologia ciąży w pigułce.
Jest 11 czerwiec 2009 roku. Mam już skurcze, przestają działać tabletki na podtrzymanie, jestem pod kroplówką 24 godziny na dobę.
Do szpitala trafiam pod koniec kwietnia. Trafiam w nocy. Do rana nie śpię. Dają mi jakieś leki na uspokojenie, ale jedyne co czuję to niedowierzanie i ciągle jak mantra powtarzam, że to się nie dzieje naprawdę. Drzwi od pokoju w którym leżę są otwarte. Widzę jakieś plakaty, ulotki. Uczę się ich na pamięć. Zabijam czas. Nie uroniłam ani jednej łzy. Przychodzi pielęgniarka, niedbale wbija wenflon, patrzę przerażona, pytam czy to konieczne, boję się igieł. Mruczy,że niedługo mam rodzić, a igieł się boję …
Mam rodzić. 4 miesiące przed czasem.
Potem leży ze mną kobieta. Na półmetku. Pokazuje mi ciemnowłosego noworodka i informuje, że to jej córka. Zmarła krótko po porodzie. Wada serca.
Nie chcę słychać nic więcej. Ja chyba też stracę dziecko – myślę. Jeżeli w Śremie były jakiejś jeszcze przypadki, to ja o nich nie wiem. Nie mam o nich pojęcia, bo byłam zamroczona lekami na uspokojenie i ciągle spałam.
Dwa tygodnie później jadę karetką do Poznania. W sumie to nawet nie wiem gdzie dokładnie znajduje się ta klinika. PT podaję przez telefon adres.
Nie mają dla mnie miejsc, więc wsadzają mnie na salę przy porodówce. Siadam na łóżku, które mi wskazują i bardzo wyraźnie widzę stojącą niedaleko mnie kobietę w białej, brzydkiej koszuli, chyba tutejszej. Mi też każą się w taką przebrać. Mam wenflon, ale jest śremski, więc zamieniają mi na poznański. Boli jak diabli, ale tylko syczę. Do kobiety, która stoi niedaleko mnie, która ma wielki, ogromny brzuch (mojego pod tą koszulą w ogóle nie widać), podchodzi mąż. Czule ją przytula. Obydwoje się cieszą, zaraz zacznie się poród. A ja sobie siedzę sama, bo PT jest w pracy. Jem kisiel, który mi przynoszą. Pamiętam, że był truskawkowy. Zastanawiam się, czy dane mi będzie również się uśmiechać. Na myśl o tej ciaży.
Mam przejść do pokoju obok.
Jest kobieta, która jakiś czas wcześniej urodziła dziecko o masie 350 gramów, ale dziecko po dwóch dniach zmarło. Mówi, że leży tu w tygodniu X , bo lekarz kazał jej brać leki na potrzymanie, ale kosztowały kilka złotych, więc stwierdziła, że przepisał jej jakiś bubel, skoro tyle kosztuje. I ich nie wykupiła. Ta obok ciągle panikuje przy KTG, ale to dlatego, że rok wcześniej zniknęło tętno i dziecko zmarło. Ta leżąca obok mnie rozmawia z kimś przez telefon, bo na dniach będzie rodzić, ale ma cellulit i chce się od razu umówić na zabieg, bo za dwa tygodnie jej koleżanka ma weselę.
Była w 35 tygodniu i nic więcej ją nie interesowało. Tylko ten zasrany cellulit.
Te od cellulitu odchodzi na oddział. Na jej miejsce przychodzi położna w ciąży. Akcja porodowa. Zaczyna oddychać tak jak była uczona i tak jak mówiła rodzącym. Kiedy idzie z mężem na porodówkę krzyczy,że w takich chwilach nie da się prawidłowo oddychać i to jedna wielka ściema.
Na jej miejsce na moment wpada starsza kobieta, koło czterdziestki, już z pasmem siwych włosów, ale zaraz ją zabierają na cesarkę. Była w 30 tygodniu ciąży.
Kilka dni później zabierają mnie na oddział i to dlatego, że PT interweniował, bo ja zagroziłam, że wypisuje się na własne życzenie. 24 godziny na dobę krzyki rodzących, remont nade mną, łeb mi pękał, nie dało się odpoczywać.
Nagle miejsce się znajduje, więc pakuję manatki i jestem.
Jest nas cztery.
Jedna w ciąży bliźniaczej. Dwie dziewczynki. Z wagą ponad dwóch kilogramów każda. Męczy się jak cholera, czasem popłakuje, że ma dosyć. Ma ogromny brzuch, ja o takim nie mam co marzyć. Ta obok niej leży tu ze skurczami, które pojawiły się ok. 30 tygodnia ciaży. Obok mnie leży kobieta, której tak naprawdę nie wiem co jest, ale leży. Chyba też skurcze. No i ja. 26 tydzień ciąży. Pęknięty pęcherz. Tu wreszcie mogę założyć moją koszulę nocną, pozbywam się białej szmaty.
Ta leżąca obok mnie ma cesarkę w Dzień Matki. Ta w ciąży bliźniaczej w końcu wstaje, byleby już urodzić, bo nie może wytrzymać. Idzie pod prysznic i zaczyna robić spacery w jedną i w drugą stronę korytarza. Też zabierają ją na cesarkę.
Tą, która leżała na przeciwko mnie zabierają na inny oddział.
Na miejscu tej od bliźniaków trafia młoda dziewczyna, jeszcze młodsza ode mnie. Ciągle ma robione badania moczu. Na końcu to już się zastanawiam jak to możliwe, że tyle szcza. Na miejsce tej od skurczy przychodzi Ż. która jest wegetarianką. To jej druga ciąża.
A na miejsce tej, która rodziła 26 maja przychodzi A. z którą mam kontakt po dziś dzień. A. to leży w szpitalu właściwie całą ciąże.
Jak ta młodsza odchodzi to na jej miejsce przychodzi taka, która po dwóch dniach rodzi, bo jej wody w łazience odchodzą i to zielone. Na dodatek w nocy. Na jej miejsce przychodzi kolejna, która w nocy ściąga zegar ze ściany, bo tykanie ją rozprasza.
My to gadu gadu. Ja, A. i Ż. Rano, pod tym KTG o 6 rano. U mnie zerowe skurcze, tętno okej. A potem próbuję wstać do toalety. Chlust. Uwaliłam od krwi dosłownie wszystko. Pościel, koszulę, zrobiłam na podłodze ślady i jeszcze wyznaczyłam ścieżkę do toalety, kiedy szłam się przebrać. Wkładka, którą miałam przeciekła cała.
A. dzwoni po pielęgniarkę, wołają lekarza. Lekarz przychodzi, patrzy, wzrusza ramionami i mówi, że to takie tam plamienie tylko i mam pęknięty pęcherz, przecież cały czas ze mnie leci. Mówię mu, że jak tak wygląda plamienie to ja nie chce widzieć jak wygląda krwawienie, on mruczy pod nosem coś o bezczelności i wychodzi. Zaraz potem jest zmiana, więc przychodzi druga lekarka, tylko ta mnie bada. Mówi, że mam rozwarcie i to całe 1,5 cm. Do tego nie wygląda to za fajnie.
– Bierzemy Panią na porodówkę.
No wiec jestem 28/29 tydzień ciąży. Dzwonię do PT, że dzisiaj to niech mnie odwiedzi na porodówce Ale w sumie to nic się nie dzieje. Tak jakby.
Mam zerowe skurcze. I bite 9 godzin siedzę pod KTG. Nie każą mi też nic jeść.
Jestem głodna jak diabli, wszystko mnie boli, bo nie mam się nawet jak obrócić na bok.
Szaleństwo.
A PT mówią, że jak nie zapłaci 150 złotych to nie może tu ze mną być.
No więc płaci.
Dostaję sms’a od A. że moje miejsce zajęte, już chyba do nich nie wrócę. Ja pytam lekarkę ok. 21 czy mogę iść z powrotem na oddział. Bardzo proszę. Jestem senna, głodna i wszystko mnie boli od leżenia w jednej pozycji. Lekarka się zgadza.
Jakby się jednak coś działo, proszę nas natychmiast poinformować.
Trafiam na pokój obok pokoju w którym leżałam tyle czasu. Bo miesiąc. Prawie. A. przed snem mi pisze, że miejsce to tu się jutro zwolni, bo kobieta, która przyszła grzmi, że ona w szpitalu leżeć nie zamierza.
Na tym pokoju jest nas również cztery. Ja, jedna naprzeciwko mnie i dwie pod oknem. Te dwie pod oknem mają koło czterdziestki, to ich kolejna ciąża. Również mają pęknięty pęcherz – jedna od trzepania dywanów, bo powiedziała, że ktoś to musiał zrobić i jak trzepała do odeszły. Nie mogą wstawać, są mniej więcej w tym samym tygodniu co ja, ale co 3 godziny wstają na papierosa, a dwa razy dziennie przemierzają cały oddział w poszukiwaniu czajnika, żeby zrobić sobie mocną kawę. Przy papierosku. Pech chce, że leżę obok drzwi toalety i wdycham ten smród. One mówią, że mają dość leżenia, że się dobrze czują, do domu chcą wracać i co to za moda na leżenie plackiem! Dzwonię po pielęgniarkę. Jestem biernym palaczem. Nie chcę tu być. Przenoszą mnie z powrotem do mojego pokoju.
17 czerwca budzę się w nocy do 30 minut. W sumie to nawet nie wiem dlaczego. KTG wykazuje zerowe skurcze. Jem śniadanie. Pobolewa mnie brzuch. Były dni, kiedy czułam się dużo gorzej. O 10 rozmawiam z mężem co ma mi przywieźć, śmieję się, żartuję.
O 10:48 na świat przyszedł Jaś…
22 comments