Sorry, takie mamy czasy.
Kiedy miałam 5 lat przeprowadziliśmy się do bloku. To był blok jak wszystkie inne, czteropiętrowy z mnóstwem dzieciaków i dwoma piaskownicami, których dzisiaj już nie ma. Patrząc na to wszystko z perspektywy bycia matką, tamte czasy odeszły w niepamięć. Bo nikt nas nie pilnował, sami siebie pilnowaliśmy nawzajem. Bo siedzieliśmy od rana do wieczora przed blokiem zdani na siebie i tylko raz, może dwa razy dziennie wlatywaliśmy do domu ,,po coś do jedzenia„, albo po drobne na oranżadki, po których cała twarz była pomarańczowa. Były te lody wodne za dziesiąt groszy, niezdrowe pewnie jak jasna cholera, ale nikt się tym wtedy nie przejmował. Był trzepak na którym siedzieliśmy bawiąc się w różne mniej lub bardziej bezpieczne zabawy, bo naprzeciwko trzepaku był podest i robił za scenę, a obok drzewo na które bez trudno można było wejść.
I za każdym razem jak przypominam sobie tamte czasy jest mi szkoda, że moje dziecko ma inne dzieciństwo. Bo nie mieszkamy w bloku i tutaj nigdzie placu zabaw nie ma. Że lodów wodnych mu nie kupuję bo niezdrowe, oranżadki odpadają bo rakotwórcze, najlepiej tylko wodę ze znaczkiem IMiD. Kolegów ma w prywatnym przedszkolu, a na place zabaw chodzi, ale ze mną. I nie patrzę przez okno raz na trzy godziny, tylko drepczę za nim krok w krok nie spuszczają go nawet na dwa metry.
Jestem zawsze obok. Chyba po to by oznajmić jak wiele niebezpieczeństw go może spotkać. Obok mnie to prawie nigdy nikogo nie było, bo już od małego chowałam się sama najpierw na podwórku, a potem przed blokiem. Zawsze coś napsociłam, zawsze wpadałam w jakiś dołek niebezpieczeństwa z którego wychodziłam cała i zdrowa. Mniej więcej, bo po dziś dzień mam na twarzy bliznę, która była moją zmorą w dzieciństwie (dzieci są mało litościwe), ale o tym może innym razem.
Wtedy nikt nie słyszał o zaślepkach, więc sama w praktyce sprawdziłam dlaczego nie wolno pchać paluchów do kontaktu.
Były też kury. Tak. Te u mojej babci. Babcia ma kurnik po dziś dzień,który jest ulubionym miejscem Prezesa, ale mniej lubianym przeze mnie. Samego incydentu nie pamiętam, więc musiałam być bardzo,bardzo mała, ale traumę mam do dzisiaj. Boję się kur. Panicznie wręcz. O ile są za płotem, niech sobie będą, ale akcja w której są poza ogrodzeniem nadaje się do fail compilation na youtube. Ponoć któregoś razu jak karmiłam z babcią kury, jedna skoczyła mi na głowę.
Miałam jakieś 9 lat, mój o 3lata młodszy kuzyn zamknął mnie w kurniku. Babcia była na targu, dziadek w domu. Jak mnie wypuścił walnęłam mu, a potem poleciałam do domu i zamknęłam się od środka. Kuzyn wybił pięścią szybę w drzwiach. Szyba poleciała na mnie. Nawet nie płakaliśmy. Byliśmy przerażeni. Bo babcia zaraz wróci i nam się oberwie. Ja tylko trochę (na szczęście) chlaśnięta, tyle co nic, a kuzyn z pocięta lekko ręką poleciał po wodę utlenioną. A co z szybą?
Dziadek wstawił nową. Krzywą, niedociętą, ale wstawił. Więc zanim babcia wróciła do domu nic nie wskazywało na to, że cokolwiek się wydarzyło. Nikt nic nie wiedział do momentu aż sami się przyznaliśmy. W Boże Narodzenie. Wtedy to nikt nas już nie wyzywał, tylko wszyscy się śmiali.
Nie kąpałam się też w basenie (chociaż potem mieliśmy z kuzynem taki duży, rozkładany na ogrodzie), tylko w metalowej wannie.
Byłam jedynaczką. Bardzo długo. Rodzice pracujący, w tym ojciec na delegacjach. Żyć nie umierać – życie pełną gębą. W domu zawsze była druga babcia, która prawie nigdy się ze mną nie bawiła, ale z nudów grała w karty, we wojnę oglądając przy okazji telenowele. A ja razem z nią. Więc oglądałam te wszystkie Esmerdalny i Paolę. Nikt też naprawdę nie zastanawiałam się nad tym co ja oglądam w TV, wiec oglądałam japońskie bajki, które dzisiaj pewnie byłyby oznaczone czerwonym kółeczkiem, albo żółtym trójkącikiem z napisem 16. Któregoś razu nawet zapytałam babcię, czy jak dużo się będę modliła to Boga, to zamieni mnie w Czarodziejkę z Księżyca.
Leciała też japońska ,,Królewna Śnieżka„. Mama sadzała mnie przed TV, wychodziła na aerobik i wracała jak bajka się kończyła.
Moim pierwszym fastfoodem był chleb z cukrem, który serwowała głównie Babcia Druga, ta od Esmerdalny. Z jakąś tanią margaryną. Babcia Pierwsza – ta od kur – smażyła na głębokim oleju chleb ze serem, bo nikt wtedy nie słyszał o mikrofali. Więc jak byłam u BP to zawsze jadłam smażony chleb, albo memłałam stare kromki, suszone na kaloryferach dla kur (tu ciekawostka – Prezes też teraz podjada).
Kiedyś wróciłam do domu ze szramą na szyi. Zjechałam ze zjeżdżalni a torebeczka (ślicznie wyglądająca, ale mało praktyczna) zahaczyła się. Jakoś się wygramoliłam, żeby wisielcem z prawdziwego zdarzenia nie zostać i wróciłam do domu z obtarciem. Innym razem starsze dzieciaki rzucały petardami – tymi takimi co po chwili wybuchają. Jedna była niedaleko mnie. Nie bardzo słyszałam co do mnie mówią, więc ją podniosłam. Odrzuciłam w ostatnim momencie. Zagłuszyło mnie, rozwaliło mi trochę kolano, ale żyłam i przede wszystkim byłam w całości.
Spadłam też z trzepaku/a(?) i przez chwilę nie mogłam złapać powietrza. Pewnie na jakiś nerw upadłam. Nikt też nie słyszał o kaskach, a podejrzewam, że jakby któreś dziecko w tamtych czasach pojawiło się w kasku zostałoby wyśmiane. Zjeżdżaliśmy więc na rolkach z tunelu w jednym z bloków. Któregoś razu nawet chciałam się popisać przed Babcią Drugą jak zarąbiście zjeżdżam, ale coś poszło nie tak i wywaliłam się. Poobijana, ale szczęśliwa.
Innym razem zbiegałam ze schodów na klatce schodowej, potknęłam się. Upadłam i wbiłam kolano w framugę. Ostrą framugę, bo to drzwi od klatki. Krew się polała, pewnie gdyby ktokolwiek był w domu można by było do szycia jechać, ale poszłam po plaster, nałożyłam sobie kilka warstw i poszłam się bawić dalej. Bliznę na kolanie mam do dzisiaj.
Widzicie więc, że niebezpieczeństw wcale mniej nie było. Za to świadomość tych niebezpieczeństw mniejsza. Bo media nie opowiadały o dziecku co przez okno wyleciało, o dziecku, które się połamało. Jakoś tych złamań mniej było, choć były, bo jak któreś dziecko rękę złamało to jechało na pogotowie,wracało i bawiło się dalej, tyle, że z gipsem.
Namioty się robiło ze starych koców, przy jednym drzewie co dawno temu na nim mirabelki rosły. Jadło się je, że aż miło, podobnie jak te ,,chlebki boże„, przed którymi obecnie dzieciaki przestrzegamy, bo ,,osikane przez psy„. Wtedy to pewnie nie tylko przez psy, bo komu się chciała na czwarte piętro lecieć do toalety? Ja miałam ten niesamowity komfort, że mieszkaliśmy na parterze. Ale i tak wołałam:
– Mammooooo! Rzuć mi gumę do grania!
(i nie tylko gumę).
Bo grało się w gumę. W linkę i chowanego. I krzyczało się ,,Pomylone gary„. I wyliczanki śmieszne były. Nawet jedną nauczyłam Prezesa:
– Entliczek, pentliczek siusiu, rypci, pypci gnat.
Poza gumą, linką, zabawą w chowanego były jeszcze podchody i bieganie po piwnicach.
A w trzeciej klatce na parterze mieszkała Pani R, której już drugie pokolenie (my) robiło psikusy. Nie było bardziej zgryźliwej baby w bloku niż Pani R z trzeciej klatki. Była jeszcze ta mieszkająca na czwartym piętrze w trzeciej klatce, która całe dnie spędzała w oknie co jakiś czas domagając się spokoju. A gdzie tu spokój jak naście dzieciaków właśnie wymyślało kolejną zabawę?
Były dwie piaskownice przed blokiem. Dzisiaj nie ma już ani jednej. Szkoda. Budowaliśmy w niej głównie domki (każdy w swoim kącie) dla figurek z jajek niespodzianek. Rosła też trawa na tyle wysoka, że można było się w niej schować w nadziei, że nikt nas nie znajdzie. I wierzba na której można było się huśtać. Co jakiś czas pod kimś urwała się gałąź, ale wszyscy żyliśmy i mieliśmy się całkiem nieźle. Wyrywaliśmy też trawę z korzeniami i robiliśmy najprawdziwszą w świecie kwiaciarnie. Płaciliśmy kamieniami.
W kiosku na rogu kupowaliśmy gumy. I zbierałam ,,Przyjaciół z zielonego lasu„.
I te kasety VHS z bajkami Disneya.
Miłość została do teraz. Więc czasami sobie włączam Śpiące Królewnę przekonana, że nadal mam 7 lat.
Jestem sobie ja, matka. Wychowana na oranżadkach ze sklepu i bożych chlebkach. Na mirabelkach, zdartych kolanach i namiotach z koców. I mam dziecko. Wychowane na tabelach żywieniowych, któremu wycierałam ręce od piachu chusteczkami nawilżającymi. Bo zarazki. Bo pewnie psy sikały, a koty srały.
I odważyłam się posłać go na plac zabaw. Z kuzynem o cztery lata starszym. W końcu prawie 5 lat ma. Sama już wychodziłam. Żyję. Krzywda mi się nie stała.
Siedział na tym placu zabaw, a ja … na balkonie. Drzewo mi zasłaniało więc do płotu podchodziłam, patrzyłam czy aby na pewno tam jest. Czy nic mu nie jest. Czy nie spadł ze zjeżdżalni. Czy ktoś go nie popchnął.
Ale potem usłyszałam jego śmiech. Wolność.
Usiadłam, kawę popijałam. Z uśmiechem.
Takie naturalne. Dzieciństwo ot co. Takie jak moje. Samodzielne.
I przyznaję się do tego publicznie.
I po co mi to było?
Nieodpowiedzialna. Zła. Jak tak można?! Dziecko mogło zrobić to i tamto! Potem słyszymy o takich matkach w TV! Dziecko do 7r.ż musi być pod pełną kontrolą rodzica! Teraz jesteś dumna, a potem będzie płacz! Tylko matki z patologi społecznej posyłaj dzieci same, bo im się nie chce nimi zajmować. Tobie też się pewnie nie chce! Jesteś …
A ja w tyłku Was mam drogie matki wrzeszczące. 🙂
Bo kiedy Wy właśnie opierdzielacie swoje dziecko, że jest brudne, ja z rozkoszą wskakuje z nim do kałuży.
I pozwolę mu na tę samodzielną zabawę, bo moje dzieciństwo było piękne.
I każdemu dziecku życzę takiej beztroski zamiast tabletu w ręce i nowej konsoli.
35 comments