Kiedy miałam 5 lat przeprowadziliśmy się do bloku. To był blok jak wszystkie inne, czteropiętrowy z mnóstwem dzieciaków i dwoma piaskownicami, których dzisiaj już nie ma. Patrząc na to wszystko z perspektywy bycia matką, tamte czasy odeszły w niepamięć. Bo nikt nas nie pilnował, sami siebie pilnowaliśmy nawzajem. Bo siedzieliśmy od rana do wieczora przed blokiem zdani na siebie i tylko raz, może dwa razy dziennie wlatywaliśmy do domu ,,po coś do jedzenia„, albo po drobne na oranżadki, po których cała twarz była pomarańczowa. Były te lody wodne za dziesiąt groszy, niezdrowe pewnie jak jasna cholera, ale nikt się tym wtedy nie przejmował. Był trzepak na którym siedzieliśmy bawiąc się w różne mniej lub bardziej bezpieczne zabawy, bo naprzeciwko trzepaku był podest i robił za scenę, a obok drzewo na które bez trudno można było wejść.
I za każdym razem jak przypominam sobie tamte czasy jest mi szkoda, że moje dziecko ma inne dzieciństwo. Bo nie mieszkamy w bloku i tutaj nigdzie placu zabaw nie ma. Że lodów wodnych mu nie kupuję bo niezdrowe, oranżadki odpadają bo rakotwórcze, najlepiej tylko wodę ze znaczkiem IMiD. Kolegów ma w prywatnym przedszkolu, a na place zabaw chodzi, ale ze mną. I nie patrzę przez okno raz na trzy godziny, tylko drepczę za nim krok w krok nie spuszczają go nawet na dwa metry.
Jestem zawsze obok. Chyba po to by oznajmić jak wiele niebezpieczeństw go może spotkać. Obok mnie to prawie nigdy nikogo nie było, bo już od małego chowałam się sama najpierw na podwórku, a potem przed blokiem. Zawsze coś napsociłam, zawsze wpadałam w jakiś dołek niebezpieczeństwa z którego wychodziłam cała i zdrowa. Mniej więcej, bo po dziś dzień mam na twarzy bliznę, która była moją zmorą w dzieciństwie (dzieci są mało litościwe), ale o tym może innym razem.
Wtedy nikt nie słyszał o zaślepkach, więc sama w praktyce sprawdziłam dlaczego nie wolno pchać paluchów do kontaktu.
Były też kury. Tak. Te u mojej babci. Babcia ma kurnik po dziś dzień,który jest ulubionym miejscem Prezesa, ale mniej lubianym przeze mnie. Samego incydentu nie pamiętam, więc musiałam być bardzo,bardzo mała, ale traumę mam do dzisiaj. Boję się kur. Panicznie wręcz. O ile są za płotem, niech sobie będą, ale akcja w której są poza ogrodzeniem nadaje się do fail compilation na youtube. Ponoć któregoś razu jak karmiłam z babcią kury, jedna skoczyła mi na głowę.
Miałam jakieś 9 lat, mój o 3lata młodszy kuzyn zamknął mnie w kurniku. Babcia była na targu, dziadek w domu. Jak mnie wypuścił walnęłam mu, a potem poleciałam do domu i zamknęłam się od środka. Kuzyn wybił pięścią szybę w drzwiach. Szyba poleciała na mnie. Nawet nie płakaliśmy. Byliśmy przerażeni. Bo babcia zaraz wróci i nam się oberwie. Ja tylko trochę (na szczęście) chlaśnięta, tyle co nic, a kuzyn z pocięta lekko ręką poleciał po wodę utlenioną. A co z szybą?
Dziadek wstawił nową. Krzywą, niedociętą, ale wstawił. Więc zanim babcia wróciła do domu nic nie wskazywało na to, że cokolwiek się wydarzyło. Nikt nic nie wiedział do momentu aż sami się przyznaliśmy. W Boże Narodzenie. Wtedy to nikt nas już nie wyzywał, tylko wszyscy się śmiali.
Nie kąpałam się też w basenie (chociaż potem mieliśmy z kuzynem taki duży, rozkładany na ogrodzie), tylko w metalowej wannie.
Byłam jedynaczką. Bardzo długo. Rodzice pracujący, w tym ojciec na delegacjach. Żyć nie umierać – życie pełną gębą. W domu zawsze była druga babcia, która prawie nigdy się ze mną nie bawiła, ale z nudów grała w karty, we wojnę oglądając przy okazji telenowele. A ja razem z nią. Więc oglądałam te wszystkie Esmerdalny i Paolę. Nikt też naprawdę nie zastanawiałam się nad tym co ja oglądam w TV, wiec oglądałam japońskie bajki, które dzisiaj pewnie byłyby oznaczone czerwonym kółeczkiem, albo żółtym trójkącikiem z napisem 16. Któregoś razu nawet zapytałam babcię, czy jak dużo się będę modliła to Boga, to zamieni mnie w Czarodziejkę z Księżyca.
Leciała też japońska ,,Królewna Śnieżka„. Mama sadzała mnie przed TV, wychodziła na aerobik i wracała jak bajka się kończyła.
Moim pierwszym fastfoodem był chleb z cukrem, który serwowała głównie Babcia Druga, ta od Esmerdalny. Z jakąś tanią margaryną. Babcia Pierwsza – ta od kur – smażyła na głębokim oleju chleb ze serem, bo nikt wtedy nie słyszał o mikrofali. Więc jak byłam u BP to zawsze jadłam smażony chleb, albo memłałam stare kromki, suszone na kaloryferach dla kur (tu ciekawostka – Prezes też teraz podjada).
Kiedyś wróciłam do domu ze szramą na szyi. Zjechałam ze zjeżdżalni a torebeczka (ślicznie wyglądająca, ale mało praktyczna) zahaczyła się. Jakoś się wygramoliłam, żeby wisielcem z prawdziwego zdarzenia nie zostać i wróciłam do domu z obtarciem. Innym razem starsze dzieciaki rzucały petardami – tymi takimi co po chwili wybuchają. Jedna była niedaleko mnie. Nie bardzo słyszałam co do mnie mówią, więc ją podniosłam. Odrzuciłam w ostatnim momencie. Zagłuszyło mnie, rozwaliło mi trochę kolano, ale żyłam i przede wszystkim byłam w całości.
Spadłam też z trzepaku/a(?) i przez chwilę nie mogłam złapać powietrza. Pewnie na jakiś nerw upadłam. Nikt też nie słyszał o kaskach, a podejrzewam, że jakby któreś dziecko w tamtych czasach pojawiło się w kasku zostałoby wyśmiane. Zjeżdżaliśmy więc na rolkach z tunelu w jednym z bloków. Któregoś razu nawet chciałam się popisać przed Babcią Drugą jak zarąbiście zjeżdżam, ale coś poszło nie tak i wywaliłam się. Poobijana, ale szczęśliwa.
Innym razem zbiegałam ze schodów na klatce schodowej, potknęłam się. Upadłam i wbiłam kolano w framugę. Ostrą framugę, bo to drzwi od klatki. Krew się polała, pewnie gdyby ktokolwiek był w domu można by było do szycia jechać, ale poszłam po plaster, nałożyłam sobie kilka warstw i poszłam się bawić dalej. Bliznę na kolanie mam do dzisiaj.
Widzicie więc, że niebezpieczeństw wcale mniej nie było. Za to świadomość tych niebezpieczeństw mniejsza. Bo media nie opowiadały o dziecku co przez okno wyleciało, o dziecku, które się połamało. Jakoś tych złamań mniej było, choć były, bo jak któreś dziecko rękę złamało to jechało na pogotowie,wracało i bawiło się dalej, tyle, że z gipsem.
Namioty się robiło ze starych koców, przy jednym drzewie co dawno temu na nim mirabelki rosły. Jadło się je, że aż miło, podobnie jak te ,,chlebki boże„, przed którymi obecnie dzieciaki przestrzegamy, bo ,,osikane przez psy„. Wtedy to pewnie nie tylko przez psy, bo komu się chciała na czwarte piętro lecieć do toalety? Ja miałam ten niesamowity komfort, że mieszkaliśmy na parterze. Ale i tak wołałam:
– Mammooooo! Rzuć mi gumę do grania!
(i nie tylko gumę).
Bo grało się w gumę. W linkę i chowanego. I krzyczało się ,,Pomylone gary„. I wyliczanki śmieszne były. Nawet jedną nauczyłam Prezesa:
– Entliczek, pentliczek siusiu, rypci, pypci gnat.
Poza gumą, linką, zabawą w chowanego były jeszcze podchody i bieganie po piwnicach.
A w trzeciej klatce na parterze mieszkała Pani R, której już drugie pokolenie (my) robiło psikusy. Nie było bardziej zgryźliwej baby w bloku niż Pani R z trzeciej klatki. Była jeszcze ta mieszkająca na czwartym piętrze w trzeciej klatce, która całe dnie spędzała w oknie co jakiś czas domagając się spokoju. A gdzie tu spokój jak naście dzieciaków właśnie wymyślało kolejną zabawę?
Były dwie piaskownice przed blokiem. Dzisiaj nie ma już ani jednej. Szkoda. Budowaliśmy w niej głównie domki (każdy w swoim kącie) dla figurek z jajek niespodzianek. Rosła też trawa na tyle wysoka, że można było się w niej schować w nadziei, że nikt nas nie znajdzie. I wierzba na której można było się huśtać. Co jakiś czas pod kimś urwała się gałąź, ale wszyscy żyliśmy i mieliśmy się całkiem nieźle. Wyrywaliśmy też trawę z korzeniami i robiliśmy najprawdziwszą w świecie kwiaciarnie. Płaciliśmy kamieniami.
W kiosku na rogu kupowaliśmy gumy. I zbierałam ,,Przyjaciół z zielonego lasu„.
I te kasety VHS z bajkami Disneya.
Miłość została do teraz. Więc czasami sobie włączam Śpiące Królewnę przekonana, że nadal mam 7 lat.
Jestem sobie ja, matka. Wychowana na oranżadkach ze sklepu i bożych chlebkach. Na mirabelkach, zdartych kolanach i namiotach z koców. I mam dziecko. Wychowane na tabelach żywieniowych, któremu wycierałam ręce od piachu chusteczkami nawilżającymi. Bo zarazki. Bo pewnie psy sikały, a koty srały.
I odważyłam się posłać go na plac zabaw. Z kuzynem o cztery lata starszym. W końcu prawie 5 lat ma. Sama już wychodziłam. Żyję. Krzywda mi się nie stała.
Siedział na tym placu zabaw, a ja … na balkonie. Drzewo mi zasłaniało więc do płotu podchodziłam, patrzyłam czy aby na pewno tam jest. Czy nic mu nie jest. Czy nie spadł ze zjeżdżalni. Czy ktoś go nie popchnął.
Ale potem usłyszałam jego śmiech. Wolność.
Usiadłam, kawę popijałam. Z uśmiechem.
Takie naturalne. Dzieciństwo ot co. Takie jak moje. Samodzielne.
I przyznaję się do tego publicznie.
I po co mi to było?
Nieodpowiedzialna. Zła. Jak tak można?! Dziecko mogło zrobić to i tamto! Potem słyszymy o takich matkach w TV! Dziecko do 7r.ż musi być pod pełną kontrolą rodzica! Teraz jesteś dumna, a potem będzie płacz! Tylko matki z patologi społecznej posyłaj dzieci same, bo im się nie chce nimi zajmować. Tobie też się pewnie nie chce! Jesteś …
A ja w tyłku Was mam drogie matki wrzeszczące. 🙂
Bo kiedy Wy właśnie opierdzielacie swoje dziecko, że jest brudne, ja z rozkoszą wskakuje z nim do kałuży.
I pozwolę mu na tę samodzielną zabawę, bo moje dzieciństwo było piękne.
I każdemu dziecku życzę takiej beztroski zamiast tabletu w ręce i nowej konsoli.
Matko Prezesa. Wielki pokłon dla Ciebie. Za wzruszenie jakie mi dałaś przypomnieniem dzieciństwa, które i u mnie tak wyglądało. I oklaski za to, że pozwoliłas Jasiowi na samodzielność. Często zapominamy, że my robiliśmy różne rzeczy, nie byliśmy pod kloszem sterylnym. Żyjemy i jesteśmy zdrowi. Bez alergii najczęściej, bez większych problemów.
Marze by moje dziecko miało choć w połowie tak przesympatyczne dzieciństwo jak ja.pisz nam sto lat. <3
Ale mi poprzypominałaś…Niesamowite naprawdę, na chwile wróciłam do tamtych czasów, do trzepaka, gumy…przyjaciół z zielonego lasu 🙂 A teraz? Mieszkam przy głównej, mieszkam poza krajem i co? I po tym wszystkim zostały tylko wspomnienia. Mimo wszystko nie chowam dziecka sterylnie pod kloszem, ale…ale nie potrafię być beztroska i powiedzieć sobie szczerze kiedy pozwolę córce na „samodzielność”…Pozdrawiamy
Jakaś telepatia nas łączy, w sobotę z mężem, bratem i bratową odbyliśmy dwie takie sentymentalne podróże w czasy wysokiej trawy, trzepaka, zabaw na kupie węgla, placu budowy, jazdy bez kasków i pogryzania pędów roślin lub picia wody z pompy. Teraz sama jestem matką kwoką, samych z domu do 7lat nie wypuszczałam, Melki pewnie tez samej nie wypuszczę jeszcze długo. Gdy zbyt mało pada robię kałuże wężem ogrodowym, by dzieciaki miały błotko, zimą zgarniam śnieg z podwórka w jedno miejsce i polewam wodą (tak podlewam śnieg) by górka była trwalsza. przez większą świadomość boje się jak cholera, zwłaszcza, gdy młody włóczy się wieczorami lub późno wraca ze stolicy.
Zgadzam sie z kazdym Twoim slowem.nasze dziecinstwo bylo piekne:)
I super! U nas na szczęście i kurniki i dzieci w okół i plac zabaw też jest 🙂 Więc mam nadzieje niebawem korzystać 🙂 no, ale jeszcze sobie trochę poczekamy.
Przypomniało mi się dziecinstwo, zabawy od switu praktycznie do nocy, bazy w krzakach czy na drzewach, podrapane kolana rece i buzie.Kanapki jedzone w biegu bo szkoda czasu i wszyscy moi kampani do zabaw co cudowne do dziś utrzymujemy kontakt;)Wspaniałe czasy.Nie wiem czemu tak się wszystko pozmieniało, dzieci kiedyś miały weselsze dziecinstwo.Dzisiaj rodzice są przewrażliwieni, stroją dzieciaki na plac zabaw i te maluchy wlasciwie nic nie moga bo nie daj boze dziure w sukience czy spodniach zrobią.Wokoło same nakazy i zakazy.Nie da sie przed wszystkim uchronic, pozwolmy dzieciom poznawac swiat by kiedys i one mogly powiedziec ze mialy cudowne dziecinstwo mimo zdartych kolan;)
Patrząc na swoje dzieciństwo zastanawiam się czasem, jakim cudem dożyłam w jednym kawałku do pełnoletności. Wychowałam się na wsi. Przy domu kilka głębokich stawów (nieogrodzonych), konie, które czasem kopnęły, z których czasem się spadło (z drzew również się spadało. Zwłaszcza z kruchych czereśni i starych, poniemieckich jabłonek), krowy, które chodziły po pastwisku z nabuzowanym testosteronem bykiem… A teraz mieszkam na zamkniętym osiedlu. I wszyscy rodzice eskortują swoje dzieciaki do piaskownicy. I ja też. Ale moje najstarsze ma niewiele ponad 2,5 roki. Mam nadzieję, że znajdę w sobie tę siłę, żeby mu pozwolić na samodzielne wypady na osiedlowy plac zabaw.
Uprzedzę komentarze zatroskanych rodziców – oczywiście miałam na myśli, że samodzielnie będzie wychodził, kiedy trochę podrośnie. Nie już 🙂
moje dzieciństwo pamiętam tak jak twoje.
Myślę że dziecko wszystko musi spróbować.
Oczywiście nie piszę o tym by wypuścić dziecko na cały dzień na dwór i już
Mały ma obecnie 4,5 roku i wypuszczam go samego ale na razie przed dom do piaskownicy.
Jak gdzieś dalej to z starszym 10 letnim kuzynem.
Bardzo ładny post, ale jestem ciekawa, co to są te „chlebki boże”? Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak coś nazwał, może to jakaś gwara Poznańska? 🙂
Takie zielone roślinki mające drobne listki w kształcie serduszek i białe kwiatki – również drobne.
Wygooglałam, że to jest tasznik pospolity, który ma działanie m.in. przeciwkrwotoczne. Czyli na dziecięce skaleczenia jak znalazł. Dzieciaki to jednak mają instynkt! 🙂
roślinek nie jadałam 😛 ale przypomniałaś mi jakie to były kiedyś czasy, chociaż ja wychowana przez mamę, która chuchała i dmuchała, ale jednak 🙂
Matko Prezesa, dzięki Tobie spędziłam miło wieczór wspominając swoje dzieciństwo 🙂
aż się zamyśliłam i powspominałam 🙂
Podobnie czas spędzałyśmy na podwórku. Mnie było ciężko do domu zaciągnąć z podwórka, a teraz problem z dziećmi odwrotny. Wołałam mamę pod balkonami, grałam w bite gary i cinałam mirabelki. Wspinałam sięna wirzbę płacząco i robiłam z innymi dzieciakami tarzana.Uwielbiam te wspomnienia… to były czasu !
Dzień wolności mego dziecka jeszcze przede mną, ale doskonale rozumiem, jak ważna w życiu dziecka jest samodzielność. Nie miałam tylu podwórkowych przygód, w sumie największe guzy nabiłam sobie w domu na oczach mej przewrażliwionej mamy, która wiele robiła by zamknąć mnie pod kloszem. Dozór starszych dzieci jest dobry, bo one się nie przejmują jak młodszy kuzyn/kolega sobie obetrze kolano czy spadnie z murka. Przeciętny rodzic dostałby zawału 😉
Pamiętam tą roślinę też to jadłam. Zbieraliśmy to z dzieciakami z podwórka, każdy się chwali kto najwięcej uzbierał 🙂 a potem ukratkiem przed rodzicami jedliśmy. A te oreżadki mniam one były przeznaczone do rozcieczania w wodzie, ale na sucho były lepsz. A pamiętacie karteczki te co się wymieniało, najpierw były te pachnące małe w notesach, gdzies jeszcze mam je schowale, a potem były duże do segregatora się chowało a kto miał więcej kasy miał folie. Och to były czasy. Wakacje się zaczynały rano się w stawało szybko śniadanie a potem do wieczora na dworze różne zabawy, czasem czasu na obiad nie było ( „oj mamo jeszcze trochę” , ” zaraz przyjdę już kończymy grać”) Też mam dziecko córeczkę ma dopiero 2 latka i mam nadzieję że przeżyje jakaś cząstek takiego dzieciństwa jak ja. Bo jak na razie się tak nie zapowiada ta technologia co nas otacza jest w prost przerażająca, a dzieci które z niej korzystają jeszcze gorsi( mam tu na myśl te dziwne gry co robią z dzieci) Jak się widzi tą przemoc w szkołach którą odtwarzają z gier komputerowych to dopiero mózg się lasuje. Naprawdę widziałam to nie raz.Przepraszam jeżeli kogoś
uraziłam tym, ale to moje zdanie. Gratulacje. Super post na pewno będzie duży odzew 🙂
Popieram Twoje zdanie ale mądrzyć się nie będę bo nie wiem jak w realu będzie ze mną za kilka lat, gdy moje dziecko dorośnie. Wracając do swojego dzieciństwa piękne było to, że dzieci bawiły się razem i nikt nie kitrał zabawek w domu „bo to moje”. Wszystko było wspólne i zostawało na dworze na noc. Wiedzieliśmy, że nikt tego nie ukradnie ani nie zniszczy 🙂
Podpisuje się pod tym wszystkimi kończynami jakie mam i w dzieciństwie były połamane – i żyję ja i one także.
Chlebki Boże się jadło, lepiej niż koza. Dużo było tego zielska, które pożeraliśmy z takim entuzjazmem, że tylko liście nam wystawały z buzi. Cały dzień na dworze, o tak było. Jak mama wołała do domu, to tylko się krzyczało – jeszcze nie!!!.
Z drugiej strony jak mam sobie pomyśleć, że Drugorodny miałby skakać z drugiego piętra budowy na górę piachu, bo my tak robiliśmy, to włos mi się jeży na głowie:)))
Ja też miałam fajne dzieciństwo i biegałam non stop po podwórku. Moja córcia jest na to jeszcze za mała, o drugiej nawet nie wspomnę, ale wiem, że kiedyś przyjdzie taki czas i „dojrzeję” do puszczenia jej samej na plac zabaw. Wszystko małymi kroczkami. Jak narazie nie biegam za nią JUŻ na placu zabaw – pozwalam samej zjeżdżać ze zjeżdżalni, ale Ci którzy są mniej świadomi zagrożeń, są bardziej szczęśliwi. Jak coś się ma stać to i tak się stanie, czy mamy teg świadomość czy też nie, ale już czujemy ograniczenia. Ja muszę trochę odpuścić, pozwolić się wybrudzić, itd. bo to właśnie daje dzieciom szczęście. Hmm…pielęgnujmy w dzieciach chęć wyjścia na dwór, zabawy, kreatywność… komputer to przekleństwo naszych czasów! Ale to wszystko zależy od nas – na ile pozwolimy naszym dzieciom.
Ha! Przypomniało mi się jak lataliśmy po drzewach z rodzeństwem (troje nas było) i raz tak pechowo wdepnęliśmy, ze pod drzewo na które weszliśmy zeszło się kilku pokrzykujących pijaczków. Siedzieliśmy tam ponad trzy godziny, cicho jak trusie, zanim sobie poszli w końcu. Ale mi się wtedy od mamy dostało :)))
Nie wiem, gdzie spędziłaś dzieciństwo sielskie i anielskie, domniemuję że piszesz o czasach sprzed 15 mniej więcej lat. No to nie jest cała epoka, pewne zmiany już wtedy się zaczęły w podejściu do opieki nad dzieckiem, ale kluczowa jest jednak lokalizacja.
W mniejszych miejscowościach łatwiej jest rodzicowi pozwolić choćby na „latanie luzem” dziecka 6-7-letniego. Mniejsza anonimowość. W Warszawie, Krakowie czy Poznaniu – wątpię, żeby się znalazł odważny „niepatologiczny”.
Ja swoje dzieciństwo w Krakowie przeżyłam też barwnie, ale to były zupełnie inne czasy – samochodów mało (bez problemu w pierwszej klasie chodziłam sama do szkoły i wracałam przez ruchliwe przejście bez świateł), mniej pokus – największą stanowiła cukiernia położona niedaleko szkoły, i było to w zasadzie jedyne miejsce, do którego dziecko mogło zaglądnąć, no bo przecież nie do mięsnego, w którym straszył smród i gołe haki. Chodziliśmy na skałki, zimą zjeżdżałam na pokrywie oderwanej od śmietnika – plastikowej lub metalowej z takich górek, które do dziś robią na mnie wrażenie. Ale moi rodzice zawsze wiedzieli, co robiłam – zanim im o tym powiedziałam (mimo że nie mieliśmy telefonu). Ludzie ze sobą rozmawiali, wymieniali się informacjami, zawsze ktoś przyuważył, zagadał.
Swoją drogą, bestialstwa może nie było mniej – rozumianego jako patologia skrajna, czyli zabójców, gwałcicieli – ale mniej było zwyczajnego chamstwa. Teraz dzieci są dużo bardziej narażone na atak ze strony trochę starszych „kolegów”, też dzieciaków. Choćby dlatego, że dostęp do używek – typu piwo czy narkotyki – jest nieporównywalnie większy.
Nie uważam, żeby rodzice, którzy wyciągają wnioski z tego, jak zmieniła się rzeczywistość, robili krzywdę swoim dzieciom, bo nie dopuszczają „gonienia luzem” do zmroku przez siedmiolatka czy nie zgadzają się by sześciolatek poszedł sam na nawet nieodległy plac zabaw.
Nie mieszkałam na wsi i można się było tutaj tak samo łatwo zgubić, już pomijam fakt, że znali się tylko rodzice z bloku, a nie z osiedla całego, które akurat jest największe w Śremie.
Ale nie oto chodzi.
Wiadomo, że czasy są inne i mentalność pozostawia wiele do życzenia. W tym jednym wypadku popadaliśmy w skrajność i zamieniamy się w opisane bardzo fajnie w artykułach – tzw. ,,matki helikoptery”.
dużo zależało od położenia, gdzie się mieszkało. Nasz blok stał zaraz przy głównej ulicy z autobusami, tramwajami, autami, więc nawet nie było gdzie się bawić (nie mówię tu o pomysłowości dzieci). Jak mama zawołała z okna to trzeba było być na tyle blisko żeby ją usłyszeć inaczej jak nas dorwała to od razu do domu 😛
Ja mieszkałam koło ulicy, gdzie jeździły autobusy (tramwajów nie było i nie ma do dzisiaj). Wiadomo inna sytuacja była, ale jednak ten plac zabaw był. Potem trochę ten plac zabaw ukrócono na rzecz parkingów, ale nadal stoi.
Mamam zgadzam się z Tobą.
Kiedyś w każdym bloku mieszkało mnóstwo dzieciaków i wszystkie się razem bawiły a teraz nawet jak mieszkasz w bloku to nie zawsze jest takie oczywiste że w pobliżu będą dzieci.
My ,rodzice rocznik 70-ty, wychowani w mieście na blokowych podwórkach postanowiliśmy że nasze dzieci powinny mieć choć trochę dzieciństwo zbliżone do naszego 😉 Wyprowadziliśmy się na wieś, dzieciaki samodzielnie biegają na plac zabaw ( 5 i 8 lat) tam spotykają się z kolegami i koleżankami, córka przedszkolak umawia się z kumpelkami na wspólne po przedszkolu zabawy .Tutaj faktycznie dzieci z wioski się znają i wspólnie spędzają czas. Chodzą do tego samego przedszkola a później do podstawówki. Znają się też rodzice i właśnie wiele zależy od samych rodziców bo znam takich ,którzy uważają że zabawa na placu zabaw, czy spotykanie się z innymi rówieśnikami na zabawę to strata czasu bo lepiej będzie dla dziecka aby grało na pianinie, w piłkę czy uczyło się od najmłodszych lat języków obcych itp., a sami jakby zapomnieli jak fajnie można spędzić dzieciństwo wisząc np na trzepaku czy zwyczajnie pobiegać po łące.
ja tez na chlebku wychowana, kwiatach akacji (czy tez raczej powinnam napisac robini białej;))) i oranzadach workowych w neonowych kolorach i jeszcze innych „świnstwach”, bo ja dużo starsza od Ciebie:) Fajny, sentymentalny post – takie lubie 🙂
Miałam podobne dzieciństwo. Najlepsze jednak były wakacje u babci na wsi, tak zapomnianej przez ludzi i Boga, że światło im połączyli ok roku 80. Starsze dzieci szły pomagać w polu, młodsze zostawały z dyżurna ciocia, jedną na całą wieś. Nikt wychodząc nie zamykał drzwi na klucz, wieczorami wszyscy siedzieli pod krzyżem w środku wsi lub kolejno u kogoś jak było zimno. To były cudowne lata… pozdrawiam Magdalena:)
Nie miałam nigdy babci na wsi, nad czym trochę ubolewam, bo PT miał i opowiadał fajne rzeczy. Tym bardziej, że jego babcia mieszka koło lasu!
Kochana, dziadkowie mieszkali w środku lasu, dziadek był leśniczym, do następnej wsi było ok 5 km przez las. Stryj też był leśniczym, mieszkał na jeszcze większym odludziu, nie wiem jak zawsze z kuzynostwem doczekaliśmy jednej wsi do środka lasu w całości. Zimą często w zagrodzie mieszkały młode których matka zginęła, sarny, dziki itp. Cudowne czasy:) Magdalena
Wyjęłaś mi ten tekst prosto z serca, Matko Prezesa. I ja mam takie fajne wspomnienia. 🙂
Teraz jest trochę inaczej, świat się zmienił, ludzie bulwersują się nie wiadomo czym, że dziecko ręce ma brudne i trzeba od razu szorować, że cukierka zje czy kawałek czekolady. Ja już przestałam być zafiksowana na tym punkcie.
Pamiętam zabawy na trzepaku, ale nie powiem, zawsze będę drżeć, gdy zobaczę jak moje dziecko robi fikołki. Tak chyba już musi być. 🙂
Ja wychowywałam się na wsi, mieszkałam na wsi – dzieciństwo wspominam cudownie.
Miałam bawionkę, pchałam lalkę w wózku dziecięcym, miałam siniaki, zbite kolana i piaskownicę przed domem i dużo swobody 🙂
Ostatnio Ojciec mojego M. pokazywał mi zaślepki do gniazdek, których Oni używali 32 lata temu :-p