O migrenie słów kilka.
W mojej głowie zamieszkało coś, co usilnie rozpieprza moje życie na kawałki. To coś ktoś nazwał migreną. Przypałętało mi się to cholerstwo w podstawówce i odejść nie chce. A im jestem starsza tym gorzej to znoszę. Lekarz mnie pocieszył, że migrena mi minie jak będę przechodzić menopauzę. Fajne pocieszenia – jeszcze z 30 lat migren.
Siedzę dzisiaj w pracy. 6:30. Patrzę na swoje ręce. I myślę ,,O nie,nie,nie!”. Zaczyna się. Po kilku miesiącach migrena dostarcza mi kolejnych wrażeń. Kontroluje te procesory i aż mnie dziw bierze, że je skontrolowałam, bo przy rozpoczęciu aury widzę tak jakby mi ktoś flashem dał po oczach. Ledwie widzę, ale dzielnie się trzymam i kontroluje dalej. Ponieważ Matka nosi w torebce Solpadeinę pędzę po torebkę i rozpuszczam sobie tabletkę w kubku. Niedobre to takie, że od razu mialam odruchy wymiotne, ale ponoć im coś gorzej smakuje tym jest skuteczniejsze. Piję to na czczo. Bo rano nie zjadłam śniadania. Łeb mi zaczyna pękach. Na hali głośno. Ja mam wrażenie, że mi rozpierdzieli czachę. Światowstręt mam, hałasy to dla mnie średniowieczny kat i przy okazji jeszcze zbiera mi się na wymioty. O 8 stwierdziłam, że jeszcze z 30 minut takich ekscesów i idę do kogoś, żeby mnie zwolnił do domu. A jak mnie nie będzie chciał zwolnić, to zrywam umowę. Ot – desperacja taka. Ale, że lek wypiłam sobie na czczo to zadziałał mi z siłą pudziana i przestałam czuć jakikolwiek ból. Za to ręce mi się zaczęły niemiłosiernie trząść. Tyle, że nadal miałam światłowstręt i gorzej widziałam. Dzwoniłam z pracy do PT z głośnym jękiem, że ma mi kupić plastry apap chłodzącego bo się skończyły. W pracy (jakoś!) dotrwałam do końca. A przychodząc do domu myślałam, że się ze szczęścia popłaczę. Idę do kuchni – nawet się nie witam z Prezesem. Od razu otwieram szafkę i .. SĄ! SĄ MOJE PLASTRY. Naklejam sobie jeden i głośno mruczę – z uciechy.
Jak ktoś nadal uważa, że migrena to choroba księżniczek, to muszę stwierdzić, że ze mnie wtedy taka księżniczka jak z koziej dupy trąbka.
PT dzisiaj zadzwonił na SI – żeby umówić się raz jeszcze. Bo wtedy jechać nie mogliśmy.
Powiedział, że z racji tego, że jesteśmy rodzicami pracującymi wolimy na sobotę. No i jedziemy w sobotę – jakoś pod koniec maja. Też na 13.
I miał PT dzwonić dzisiaj do przedszkola Prezesa. Ale się nie dodzwonił. Bo PT chce się wywiedzieć od dyrektorki jakie wykształcenia mają tamtejsze Panie. Z jakim stażem pracują. I tak dalej i tak dalej. A to niby ja za dużo wymagam. Za dużo kombinuje. A tu proszę – nie tylko ja.
I kupi Matka temu swoje debiutującemu przedszkolakowi plecak skip-hop. Bo matce się spodobał tak, że hej. 😉
10 comments